[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyraz: "Małżeństwo!" i nawet przez całe dwa miesiące, zrazu energicznie i uparcie, a potem coraz
słabiej go powtarzał. W tych dwóch miesiącach Justyna pamiętała każdy dzień i prawie każde do niej i o
niej wymówione słowo. Myślała wtedy, że idzie o jej życie, więc wzrokiem i słuchem, które stały się
nagle bardzo przenikliwymi, badała wszystko, co działo się wkoło niej. Wiedziała też o wszystkim.
Wkoło niej wrzało. Pani Andrzejowej ubyło coś z jej majestatycznej postawy, tak czuła się zrozpaczoną
postanowieniem syna. Mogła ona z wielką dobrocią i hojnością wychowywać ubogą sierotę, związkiem
krwi połączoną z człowiekiem, którego w miarę upływającego czasu coraz więcej, jak utraconego
kochanka i świętego męczennika, kochała i czciła. Ale kiedy potem tę nawet lubianą przez siebie
dziewczynę przymierzała z synem swoim, znalazła ją tal: malutką i położeniem w świecie, i
wychowaniem, i urodą, i rozumem, że po prostu pojąć nie mogła takiego związku. O majątek mniej
dbała chociaż i pod tym względem, pomimo rzetelnego oderwania się od materialnych spraw świata i
bardzo małego rozumienia majątkowych interesów, czuła, że upadające Osowce potrzebowały
wzmocnienia i podpór: Ale przede wszystkim pragnęła dla syna kobiety wysoko urodzonej, z rozległymi
koligacjami, z wychowaniem świetnym, jakiejś na koniec muzy, która by niewątpliwemu dla niej
geniuszowi jego dopomagała do wzrostu i lotu. Wszystko to, bez gniewu i uniesienia, bo z krewną
Andrzeja zle obejść się nie mogła, owszem, smutnie, ale też i dumnie, wypowiedziała Justynie.
Daleko mniej powściągliwą była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca bogactwo.
- Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko - mawiała - że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi, jak ty,
dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejowa co parę dni wzywała go do Osowieca;
Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukien, wzburzona, głośno swe gniewy i niechęci
wyrażająca, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam arystokratycznie wyglądający
Darzecki, monotonną i płynną mową swą bratu żony oświadczając, że wcale nie zgadza się z jego
chęciami i gustami, aby tak bliski mu przez żonę krewny żenił się - nie wiedzieć z kim... Pan Benedykt
wpadał w gniewy tak głośne, że w całym domu go słyszano, gdy zapytywał: "Czy ma dziewczynę utopić
albo zastrzelić?" Na koniec zażądał rozmówić się o tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się i na
zakończenie z chmurną żartobliwością rzekł:
- Wiesz co, gagatku? jedz sobie znowu za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie zrujnują się
do reszty, ale tobie samemu serce pewno nie pęknie, bo... bo prawdę mówiąc, sam nie wiesz, czego
chcesz!
Wyjechał - a po dwóch latach spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w Monachium,
wrócił żonaty.
Całe to zajście było dla Justyny ciosem zrazu, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod
którym uczuła, że jest dumną i że godność ludzką okrutniej jeszcze zranioną w niej została niżeli
miłość. Było ono także ostrą strzałą, która serce jej przeszywając otworzyła zarazem jej oczy.
Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy umykających dotąd wzrokowi jej i rozwadze. Zrozumiała przede
wszystkim położenie własne i dla swej marnej terazniejszości wzgardą zdjęta zlękła się przyszłości...
Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia pożerały jej czas i do syta karmiły myśli t serce. Gdy
tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada żadnego innego dla nasycenia ciężko
wlokących się godzin i .dni; że w niej i dokoła niej nie ma nic takiego, na czym by mogła zawiesić
kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego metalu ukutej. Czasem, gdy zamykała oczy i
myślała o tym, co z nią jest i być może, zdawało się jej, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której
niby widma strapione i wątlejące błąkały się młode siły jej ciała i ducha... Teraz człowiek ten chce
znowu w tej pustce rozpalić płomię, które już raz tak srodze opaliło jej skrzydła. Przed kilkunastu
zaledwie minutami do głębi istoty swej czuła się wzruszoną samym tylko dzwiękiem jego głosu. Była
już zapomniała, a teraz... czyż znowu... czyż znowu? Sto głosów zdawało się w niej wołać: Nie! A
jednak w nudzie i bezcelowości życia swego może kiedy... może... Nie była dzieckiem, miała lat
dwadzieścia cztery i kiedyś bardzo kochała wiedziała, czuła, czym bywa i jakie przemoce wywiera szał
krwi i serca... Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapaliło się wstydem.
Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugie go, wykwintnego pana, z wychudłym ciałem,
chorobliwie drgającym czołem i atłasową ręką, która tak bardzo znacząco szukała i dotknęła jej ręki.
Cóż to było? Podobała mu się? Widziała to aż nadto, ale czyliż także z doświadczenia nie wiedziała, że
"tacy ludzie, jak on, z takimi, jak ona, dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy".
Kimże więc była? Jakim było jej miejsce i znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O!
naturalnie, powiedziano jej to kiedyś i sama to przyznawała - była ona nie wiedzieć kim!
Obu dÅ‚oÅ„mi schwyciÅ‚a siÄ™ zá rozpalonÄ… gÅ‚owÄ™, w gardle uczuÅ‚a dÅ‚awienie żalu, a na podniebieniu palÄ…cÄ…
gorycz upokorzonej dumy, Jednak uspokajała się powoli. Z szerokiej przestrzeni przylatywały świeże
powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy
bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po których przecież cicho płynął kojący szmer. Przed
sobą, o kroków kilkanaście, zobaczyła wznoszącą się nad zbożem, rozłożystą i całą w słońcu stojącą
gruszę polną; pień, gałęzie i wszystkie liście tego drzewa były złote. Oglądała się dokoła, na wzburzoną
twarz jej spływał wyraz ulgi. Widać było, że powoli o sobie i troskach swoich myśleć przestawała.
Pochyliła się i rozchyliwszy gęste łodygi zboża z zajęciem popatrzała na fioletowe lady i rohułe gęstymi
splotami obejmujące łodygi żyta. Gdy podnosiła głowę, jeden z kłosów szorstko przesunął się po jej
twarzy; wzięła go w rękę i ostrożnie obejrzała napełniające go młode ziarna.
Liliowy motyl wzbił się jej spod stóp i kręto wyleciał nad zboże; ścigała go wzrokiem, póki nie zniknął.
Była już teraz o parę tylko kroków od gruszy polnej i ogłuszył ją krzyk drobnych ptaków, których ilość
nieprzeliczona skakała, fruwała, kołysała się pośród złotych liści. W tej samej chwili, za zbożem,
niedaleko, rozległ się głos ludzki. Był to silny i czysty głos męski, który zawołał:
- Hej, kasztan, hej, hej!
A w minutÄ™ potem po raz drugi:
- Wolniej, gniada wolniej!
W wołaniu tym rozchodzącym się po ciszy polnej nie było nic smutnego; owszem, brzmiało ono raznie i
ochoczo. Wnet potem rozległo się gwizdanie, w którym wyraznie rozpoznać można było nutę piosnki
zaczynającej się od słów: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •