[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mleczno-błękitnego nieba.
- Znalazłem! - zawołał wyciągając rękę.
Indra zmrużywszy jedno oko spojrzała we wskazanym kierunku, ale
początkowo nic nie widziała.
- Pewnie coś ci wpadło do oka - drażniła go.
- Nie, to nie złudzenie. Przypatrz się dobrze - odpowiedział Franklin, bojąc się
choć na chwilę stracić z oczu mikroskopijną gwiazdkę, którą z takim trudem odnalazł.
- Ale Wenus nie może być w tym miejscu - zaprotestowała Indra. - To za
daleko na północ.
Franklin natychmiast zrozumiał, że Indra ma rację. Gdyby miał jakiekolwiek
wątpliwości, to mógł się teraz przekonać, że gwiazda, na którą patrzył, przesuwa się
szybko po niebie w kierunku na wschód, zaprzeczając w ten sposób prawom
rządzącym pozostałymi ciałami niebieskimi.
To, na co patrzył, było stacją kosmiczną, największym ze sztucznych
satelitów Ziemi, krążącym po swojej orbicie na wysokości tysięcy mil. Próbował
oderwać wzrok i wyzwolić się z hipnotycznego uroku tej stworzonej przez człowieka,
nie mrugającej gwiazdy. Miał uczucie, że idzie skrajem przepaści; strach przed
nieskończoną pustką, w której zawieszone są światy, zaczął przenikać jego umysł,
grożąc szaleństwem.
Na pewno opanowałby się, gdyby nie zbieg okoliczności. Z nagłą jasnością, z
jaką pamięć czasami odpowiada na uporczywie powtarzane pytanie, zrozumiał, co go
tak dręczyło od kilkunastu minut. To zapach paliwa, którym Indra napełniała
kuchenkę - charakterystyczny, ostry zapach syntenu. I natychmiast zwaliło się na
niego wspomnienie sytuacji, w której po raz ostatni czuł ten aż nazbyt znajomy
zapach.
Synten - początkowo używany jako paliwo do rakiet - obecnie wyszedł z
użycia, podobnie jak wszystkie paliwa chemiczne, i stosowano go wyłącznie w
urządzeniach pomocniczych, na przykład do napędu skafandrów kosmicznych.
Skafandry kosmiczne.
To było już ponad jego siły; atak z dwóch stron złamał jego opór. Wzrok i
węch zawiodły go jednocześnie. W ciągu kilku sekund troskliwie zbudowane tamy,
które miały chronić jego umysł, zwaliły się pod naporem narastającej fali strachu.
Poczuł, że Ziemia wraz z nim wiruje w przestrzeni kosmicznej. Miał uczucie,
że wiruje coraz szybciej na swojej osi, próbując wyrzucić go niczym kamień z procy.
Z gardłowym krzykiem przekręcił się na brzuch, ukrył twarz w piasku i wczepił się
rozpaczliwie w szorstki pień palmy. Nic mu to nie pomogło; nadal spadał bez końca...
Główny mechanik Franklin, zastępca dowódcy  Arcturusa , był znowu w kosmosie i
przeżywał swój upiorny sen, którego miał nadzieję nigdy już nie oglądać.
VII
Wstrząśnięta i zaskoczona Indra siedziała patrząc bezmyślnie na tarzającego
się w piasku i płaczącego jak skrzywdzone dziecko Franklina. Po chwili współczucie
i zdrowy rozsądek podpowiedziały jej, co ma robić; rzuciła się do niego i objęła jego
wstrząsane płaczem
- Walter! - zawołała. - Nic ci nie jest, nie masz się czego bać!
Kiedy to mówiła, słowa wydały jej się płaskie i głupie, ale były to jedyne
słowa, jakie przyszły jej do głowy. Franklin jakby nie słyszał; nadal drżał cały i
kurczowo obejmował pień palmy. Przykro było patrzeć na mężczyznę, którego strach
doprowadził do takiego stanu, pozbawiając go wszelkiej godności i dumy. Schylając
się nad nim Indra usłyszała, że wśród szlochów Franklin wymawia czyjeś imię, i
nawet w takiej chwili nią potrafiła opanować ukłucia zazdrości, gdyż było to imię
kobiety. Cichym, ledwie słyszalnym szeptem Franklin wymawiał imię  Irena! i
potem znowu wybuchał płaczem.
Było to coś, co przekraczało medyczne umiejętności Indry. Po chwili wahania
podbiegła do łodzi i rozpieczętowała znajdującą się tam apteczkę. Była w niej między
innymi fiolka silnych proszków uspokajających, z wyraznym napisem  Nie więcej niż
jedną pastylkę . Indra nie bez trudu zmusiła Franklina do przełknięcia proszka, a
potem objęła go ramionami, czując, jak drżenie stopniowo ustępuje.
Trudno jest wyznaczyć granicę pomiędzy współczuciem i miłością, ale jeśli
taka granica istnieje, to Indra przekroczyła ją podczas tych chwil milczącego
czuwania przy Franklinie. To, co się z nim stało, nie wywołało w niej wstrętu;
domyślała się, że tylko naprawdę okropne przeżycia mogły go doprowadzić do
takiego stanu. Cokolwiek to było, Indra postanowiła, że musi pomóc Franklinowi
wyzwolić się z tego.
Franklin uspokoił się zupełnie, nie tracąc przytomności. Nie opierał się, kiedy
Indra odwróciła go na wznak, i przestał kurczowo ściskać pień drzewa, ale jego
wzrok był pusty, a wargi poruszały się bezdzwięcznie.
- Jedziemy do domu - szepnęła Indra, jakby pocieszała przestraszone dziecko.
- Chodz, już jest wszystko dobrze.
Pomogła mu się podnieść - wstał bez sprzeciwu. Potem, poruszając się jak
automat, pomógł jej nawet spakować rzeczy i zepchnąć katamaran na wodę.
Wyglądał teraz prawie normalnie, tyle że nic nie mówił, a z jego spojrzenia wyzierał
rozdzierający serce smutek. Odpłynęli z wyspy pod żaglami i z zapuszczonym
silnikiem, gdyż Indra nie chciała tracić ani sekundy. Nawet teraz nie przyszło jej do
głowy, że może jej zagrażać jakieś niebezpieczeństwo; z dala od ludzi, sam na sam z
kimś, kto może być szaleńcem. Myślała jedynie o tym, żeby jak najszybciej oddać
Franklina w ręce lekarzy.
Szybko zapadał zmrok. Słońce dotknęło już horyzontu i od wschodu
następowały ciemności. Kolejno zapalały się latarnie morskie na lądzie i na
poszczególnych wysepkach. Zaś na zachodzie jaśniej od nich wszystkich błyszczała
Wenus, która nie wiadomo dlaczego stała się przyczyną tego wszystkiego... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •