[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemnoÅ›ci prawych drzwi pojawiÅ‚ siÄ™ jasny ksztaÅ‚t. WyglÄ…daÅ‚ jak maÅ‚a dziew¬czynka,
najwyżej cztero-piÄ™cioletnia, o dÅ‚ugich wÅ‚o¬sach, opadajÄ…cych na ramiona.
- Wez mnie za rÄ™kÄ™, matko! ProszÄ™, wez mnie za rÄ™¬kÄ™! - zawoÅ‚aÅ‚o dziecko i z
ciemnych drzwi wyłoniła się drobna, biała dłoń. Sięgnęła ku kobiecie, która padła na kolana i
chwyciła ją, przyciągając z zapałem do ust.
- Och. twoja rączka jest taka zimna, tak strasznie zimna! - kobieta wybuchnęła płaczem;
wkrótce zbo¬laÅ‚e szlochy i jÄ™ki wypeÅ‚niÅ‚y już caÅ‚Ä… kaplicÄ™. TrwaÅ‚o to kilka dÅ‚ugich minut, aż
w końcu ręka cofnęła się i matka powróciła chwiejnie na miejsce.
Potem nastąpiły kolejne smutne sceny, czasami dzieci, czasami dorośli materializowali się w
ciemno¬Å›ci wejÅ›cia penitenta. DostrzegaÅ‚em widmowe ksztaÅ‚¬ty, blade twarze i od czasu do
czasu dłonie, wyłaniają-^ się z mroku. I niemal zawsze wywoływało to silną
336
337
TAJEMNICA STAREGO MISTRZA
reakcjÄ™ emocjonalnÄ… krewnego bÄ…dz przyjaciela, na-wiÄ…zujÄ…cego kontakt.
Po jakimś czasie zaczęło robić mi się niedobrze Marzyłem, by spektakl dobiegł końca.
Morgan byÅ‚ przebiegÅ‚ym, niebezpiecznym czÅ‚owiekiem, wykorzy¬stywaÅ‚ moc Golgota,
zmuszajÄ…c duchy do posÅ‚uszeÅ„¬stwa swej woli. I gdy tak oglÄ…daÅ‚em ból żywych i mÄ™¬ki
umarłych, w głowie wciąż słyszałem brzęk monet, padających na miedzianą tacę.
-. - *
W końcu spotkanie dobiegło końca i członkowie zgromadzenia opuścili kaplicę. Drzwi
zatrzasnęły się za nimi jak pociągnięte niewidzialną ręką.
Morgan nie od razu wyszedÅ‚ z konfesjonaÅ‚u, stop¬niowo jednak zimno zaczynaÅ‚o sÅ‚abnąć.
Gdy siÄ™ wyÅ‚o¬niÅ‚ i podszedÅ‚ do mnie, na jego czole dostrzegÅ‚em kro¬ple potu.
- Jak się miewa mój ojciec po misji głupca, w którą go posłałem? - spytał ze złośliwym
uśmieszkiem. -Czy stary dureń dobrze się bawił podczas wędrówki na farmę Platta?
- Pan Gregory nie jest twoim ojcem - odparłem spokojnie, podnosząc się chwiejnie na
nogi. - Twój
KAPLICA UMARAYCH
prawdziwy ojciec nazywaÅ‚ siÄ™ Edwin Furner, byÅ‚ miej¬scowym garbarzem. Wszyscy znajÄ…
prawdę, ale ty nie możesz się z nią pogodzić i wciąż opowiadasz kolejne kłamstwa. Chodzmy
do Adlington i spytajmy paru osób. Spytajmy siostrę twojej matki - wciąż tam mieszka. Jeśli
wszyscy potwierdzÄ… swojÄ… wersjÄ™, mo¬Å¼e ci uwierzÄ™. Ale wÄ…tpiÄ™. Ty też jesteÅ› ojcem - ojcem
kÅ‚amstw. OpowiedziaÅ‚eÅ› ich tak wiele, że sam zaczy¬nasz w nie wierzyć!
Kipiąc wściekłością, Morgan zamachnął się w moją stronę. Próbowałem uskoczyć, wciąż
jednak byłem oszołomiony i zareagowałem stanowczo zbyt wolno. Znów trafił mnie pięścią
w skroÅ„, niemal w to samo miejsce co przedtem. UpadÅ‚em, tÅ‚ukÄ…c gÅ‚owÄ… o ka¬mienne pÅ‚yty.
Tym razem nie straciłem przytomności, on jednak dzwignął mnie z ziemi i uniósł ku swej
twarzy. W ustach czułem smak krwi, jedno z oczu tak zapu-chło, że niemal się nie otwierało,
prawie nic przez nie nie widziałem. Lecz doskonale odczytałem wyraz twarzy Morgana i
zupełnie mi się nie spodobał, jego usta wykrzywiały się, oczy płonęły dzikim blaskiem.
Bardziej przypominaÅ‚o to oblicze drapieżnego zwie¬rzÄ™cia niż czÅ‚owieka.
338
339
M
iałeś swą szansę i straciłeś ją. Wciąż jednak mogę cię wykorzystać, tyle że teraz to ci się nie
spodoba. Masz, zabierz to - warknÄ…Å‚ Morgan, wyciÄ…¬gajÄ…c coÅ› ku mnie.
To była łopata. Gdy tylko ją chwyciłem, wręczył mi napęczniały worek, tak ciężki, że musiał
mi pomóc zarzucić go na ramię. Potem pchnął mnie w stronę drzwi kaplicy i dalej, na mróz.
Stałem dygocząc, chwiejąc się pod ciężarem worka, zbyt słaby i obolały, by uciec. Zresztą
nawet gdybym spróbowaÅ‚, byÅ‚em pe¬wien, że dogoniÅ‚by mnie w ciÄ…gu paru sekund i znow
OKRGAY BOCHEN
pobił. Z północnego wschodu zerwał się wiatr, chmu-zasnuwały gwiazdy. Wyglądało na to,
że wkrótce lów spadnie śnieg.
Morgan ponownie pchnął mnie naprzód i ruszył za mną, niosąc w dłoni latarnię. Wkrótce
byliÅ›my już wy¬soko na ponurych, oÅ›nieżonych moczarach i pozosta¬wiliÅ›my daleko za sobÄ…
ostatnie drzewa. Nie miaÅ‚em wyboru, musiaÅ‚em maszerować naprzód, brnÄ…c w Å›nie¬gu. Gdy
zwolniłem kroku, Morgan szturchał mnie w plecy. Raz pośliznąłem się i runąłem na twarz,
wy¬puszczajÄ…c worek. Za karÄ™ walnÄ…Å‚ mnie pięściÄ… w że¬bra, tak mocno, że o maÅ‚o znów siÄ™
nie pośliznąłem.
Kazał mi podnieść worek i ruszyliśmy dalej, aż w końcu straciłem poczucie czasu. Wreszcie
wysoko na moczarach Morgan zatrzymał mnie. Przed nami wznosiło się wzgórze, zbyt
gÅ‚adkie i okrÄ…gÅ‚e, by mo¬gÅ‚o być naturalne. PokrywajÄ…ca je kopuÅ‚a Å›niegu po¬Å‚yskiwaÅ‚a bielÄ…
w przygasajÄ…cym blasku gwiazd. Na¬gle poznaÅ‚em je - to byÅ‚ OkrÄ…gÅ‚y Bochen, kurhan, który
pokazał mi stracharz, gdy szliśmy rozprawić się z boginem w parowie Owshaw; sztuczny
pagórek, z którego Morgan wykopał grimoire.
Mój prześladowca wskazał na wschód i znów mnie popchnął. Po jakichś dwustu krokach
dotarliśmy do
340
341
niewielkiego głazu. Gdy się tam znalezliśmy, Morga
szybko odmierzył dziesięć kroków na południe ;
' Ja
tymczasem zastanawiałem się, jakie mam szanse uderzyć go łopatą i uciec. Nadal jednak
czułem się słabo, a on był większy i znacznie silniejszy ode mnie
- Kop tutaj - rozkazał, wskazując miejsce w śniegu Posłuchałem. Wkrótce przebiłem się
przez biały
puch i dotarÅ‚em do ciemnej ziemi. ByÅ‚a twarda i za¬marzniÄ™ta, toteż czyniÅ‚em wolne postÄ™py.
Zastana¬wiaÅ‚em siÄ™, czy kopiÄ™ wÅ‚asny grób. Ale po zaledwie stopie szpadel nagle uderzyÅ‚ o
kamień.
- GÅ‚upcy wielokroć rozkopywali ten kurhan - Mor¬gan wskazaÅ‚ w stronÄ™ OkrÄ…gÅ‚ego
Bochna. - Ale nikt nie znalazÅ‚ tego co ja. GÅ‚Ä™boko pod nim kryje siÄ™ ko¬mora, lecz wejÅ›cie do
niej leży znacznie dalej, niż można by podejrzewać. Ostatnio byłem tam w noc po śmierci
matki i od tej pory próbowaÅ‚em odzyskać mo¬jÄ… ksiÄ™gÄ™. A teraz oczyść kamieÅ„ z ziemi: czeka
nas mnóstwo pracy!
ByÅ‚em przerażony, podejrzewaÅ‚em, że Morgan jesz¬cze tej nocy spróbuje przywoÅ‚ać
Golgotha. Zrobiłem jednak, jak kazał, a kiedy skończyłem, wziął ode mnie szpadel i używając
go jako dzwigni, uniósł kamień i przewrócił na bok. Trwało to bardzo długo i śnieg znów się
rozpadaÅ‚. Wiatr wzdychajÄ…cy nad moczara¬mi, stawaÅ‚ siÄ™ coraz silniejszy. NadciÄ…gaÅ‚a kolejna
śnieżyca.
Morgan uniósÅ‚ latarniÄ™ nad dziurÄ…; w jej blasku uj¬rzaÅ‚em stopnie wiodÄ…ce w dół, w
ciemność.
- No już, do środka - polecił, groznie unosząc pięść.
Wzdrygnąłem się i posłuchałem. On przyświecał, a ja schodziłem ostrożnie, z trudem
utrzymujÄ…c rów¬nowagÄ™ pod ciężarem worka. W sumie stopni byÅ‚o dziesięć, u ich stóp
otwierało się wąskie przejście. Tymczasem na górze Morgan odstawił latarnię i znów zaczął
zmagać się z kamieniem. Z początku sądziłem, że sobie nie poradzi, ale wreszcie osadził go
na miej¬scu z gÅ‚uchym Å‚oskotem, zamykajÄ…c nas w Å›rodku, jak nieboszczyków pod
kamieniem nagrobnym. Potem dołączył do mnie, niosąc latarnię i łopatę, i kazał mi iść
przodem. Tak też zrobiłem.
Morgan unosiÅ‚ wysoko lampÄ™; widziaÅ‚em przed so¬bÄ… mój cieÅ„, siÄ™gajÄ…cy w gÅ‚Ä…b tunelu,
który biegÅ‚ pro¬sto jak strzaÅ‚a. Zciany, podÅ‚ogÄ™ i sklepienie tworzyÅ‚a ubita ziemia. Co kilka
stóp strop podtrzymywaÅ‚y bel¬ki. W jednym miejscu zawaliÅ‚ siÄ™, niemal kompletnie
zagradzajÄ…c drogÄ™, i musiaÅ‚em Å›ciÄ…gnąć z pleców wo¬rek, przecisnąć siÄ™ przez wÄ…skÄ…
szczelinÄ™ i przewlec
342
343
go za sobą. Zacząłem poważnie się niepokoić stanem tunelu. Gdyby znów się zapadł,
zostalibyÅ›my pogrze¬bani żywcem bÄ…dz na zawsze uwiÄ™zieni pod kurha¬nem. Nagle [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •