[ Pobierz całość w formacie PDF ]

odwadze.
 Nakazują  odparł Chabano.  Wątpisz w ich słowa?
 Bogowie mówią, ale czy zawsze zrozumiale?  naciskał tamten. Chabano uznał, że taką odwagę
należało nagrodzić kończąc żarty.
 Twoja mądrość przewyższa wielu znanych mi ludzi, którzy myślą, że wieści od bogów mają tylko
jedno znaczenie.
To też było szyderstwo z Ludzi Bogów, które mogło zagrozić nawet Chabano, gdyby dotarło do ich
uszu. Lecz on nie dbał o to.
 Kiedy bogowie zechcą, bym zginął, dostaną mnie, choćby wszyscy Kwanyjczycy byli ze mną. Jeśli
postanowią mnie ocalić, mogę chodzić gdzie zechcę. Idzcie i znajdzcie sobie lepsze towarzystwo niż
to, którym ja będę musiał się cieszyć!
Wojownicy spoglądali po sobie z uśmiechem, słysząc, jak zuchwale wódz ośmiela się szydzić nie
tylko z Ludzi Bogów, ale i z samych bogów. Potem rzucili włócznie, wydali wojenny okrzyk i poszli
w dżunglę.
Chabano zaczekał, aż ostatni zniknie wśród drzew i skierował się na swoją ścieżkę. Jeszcze raz
zatrzymał się i nasłuchiwał z ukrycia. Chciał być zupełnie pewny, że będzie nią szedł sam. Nie
zamierzał rozmawiać z duchami; jego oczy i uszy wśród Ludzi Bogów mówiły mu więcej niż
kiedykolwiek powiedziały duchy.
Conanowi wydało się, że usłyszał coś za sobą. Cofnął się, szukając miejsca, z którego mógłby
niepostrzeżenie obserwować korytarz, ale nie znalazł nawet załomka, za którym zmieściłaby się
mysz. Przywarł płasko do ściany i stał cicho jak kot czający się na ofiarę.
Usłyszał, że Valeria daje mu znaki uderzając rękojeścią sztyletu o kamienną ścianę. Wsłuchał się i
zrozumiał:  Nie ma niebezpieczeństwa, ale przyjdz najszybciej jak możesz . Dla każdego prócz nich
dwojga te dzwięki brzmiałyby jak przypadkowe stukanie, jakie można usłyszeć w tych straszliwych
głębinach nawet bez obecności ludzi.
Conan poczekał jeszcze tyle czasu, ile doświadczonej tancerce z tawerny zajmuje zrzucenie odzienia,
podczas gdy widownia z zapałem nagradza srebrnymi monetami każdy jedwabny łaszek. W końcu
uznał, że miasto umarłych znowu oszukało uszy wytrawnego wojownika.
Kiedy kocim krokiem dogonił Valerię, nie przestraszyła się. Jej słuch bardzo wyostrzył się od czasu,
gdy zeszli do podziemi. Wskazała mu tylko dalszą część tunelu. Gest był bardziej wymowny niż
słowa. Jakieś sto kroków przed nimi światło stawało się zielone.
Oboje wyglądali jak polujący myśliwi, kiedy tak skradali się po obu stronach korytarza. W rękach
trzymali broń, kroki stawiali ostrożnie, jakby stąpali po rozbitych szkłach albo śpiących wężach.
Doszli do zakrętu, przy którym światło zmieniało kolor, i wyjrzeli ostrożnie. Przez chwilę Conanowi
zdawało się, że naprawdę obudzili śpiącego węża  gada, z jakim walczył już tyle razy, że nie
chciał znów go spotykać. Ale przekonał się, że to tylko złudzenie. Choć wąż wyglądał jak żywy, był
to tylko jego szkielet. Leżał rozciągnięty na dwadzieścia kroków, licząc od zębatej czaszki do
cienkich kostek ogona.
Conana zmyliło światło, które zalewało grotę. Zdawało się wznosić jak dym ze stosu zielonych
kamieni leżących w utworzonym przez szkielet okręgu. Masa ognistych kamieni, większa niż Conan
mógł sobie kiedykolwiek wyobrazić.
W Czarnych Królestwach słyszał legendy o Miejscu Gdzie Umierają Słonie. Tam podobno te wielkie
szare zwierzęta szły dokonać żywota. W takich miejscach leżało dość kości słoniowej, by kupić
sobie królestwo. Czekało tylko na zuchwałego śmiałka, który się o nią potknie.
Nigdy nie słyszał takiej opowieści o Złotych Wężach. Więcej, nie słyszał o nikim, kto by widział
całego Złotego Węża, nie tylko jego ogniste oczy. Mówiono jednak, że te oczy nie są zrobione z
ognistych kamieni. A oto okazało się, że rację mieli ci, którzy opowiadali coś zupełnie innego. W
czaszce wielkiej jak końska migotały dwa ogromne zielone ślepia. Ich światło było identyczne jak
tych kamieni w okręgu.
Conan bezgłośnie wypuścił powietrze i ruszył naprzód. W zupełnej ciszy podszedł do szkieletu,
ukląkł i przyjrzał się oczom.
Zrozumiał, dlaczego z jednego Złotego Węża wydobywało się tak dużo ognistych kamieni. Każde
oko, wielkości półmiska, składało się z kopy mniejszych kamyków. Niektóre były małe jak żołędzie,
inne wielkie jak bossonijskie jabłka cydrowe. Całość jarzyła się niezwykłym światłem.
Odkrył też, dlaczego to światło nie miało w sobie nic naturalnego. %7ładne normalne stworzenie nie
miało takich oczu; Złote Węże były dziełem czarowników. Czy tych samych, którzy zbudowali ten
kamienny labirynt, w którym być może spędzi z Valerią resztę swoich dni? Możliwe. Jeśli tak, to
pewnie dawno nie żyli, podobnie jak ich dzieło.
Conan zrozumiał jednak, że nie powinien na to liczyć, Wiatr, chłodny jak najzimniejszy wiatr
Cymerii, owiał jego plecy, gdy dostrzegł, że resztki mięsa pokrywają jeszcze żebra węża. Złote łuski
jeszcze nie całkiem odpadły, a z całości unosił się lekki odór zgnilizny.
Gdyby stwór nie żył od czasów, kiedy powstało to miasto, jego kości byłyby czyste. To stworzenie
żyło jeszcze, kiedy Conan chodził po ziemi, może nawet wtedy, kiedy walczył i hulał wraz z
barachańskimi piratami.
Kiwnął na Valerię i przesunął się do miejsca, z którego dobrze widział w obu kierunkach. Czekał z
obnażonym mieczem, aż Valeria obejrzy kości i dojdzie do tego samego wniosku co on.
Oczy i uszy Chabano służyły mu jak dwudziestolatkowi. Nie potrzebował ich ostrzeżenia, że
nadchodzi jego szpieg, Ryku. On jak dziecko nie dbał o to, czy go ktoś widzi lub słyszy. Był
najwyższy wśród Młodszych Ludzi Bogów, Cichych Braci, ale w puszczy nie potrafił zachowywać
się cicho.
Chabano miał trochę czasu przed spotkaniem, więc wdrapał się na gałąz nad szlakiem. Kiedy młody
Człowiek Bóg wreszcie się pojawił, tupiąc jak guziec w kukurydzy, Chabano złapał tarczę oraz
włócznię i zeskoczył na krótkiej lianie ze swojej kryjówki. Szpieg bezsilnie podniósł ręce, widząc
lecącego na niego prosto z nieba Chabano. Potem przywarł do omszałego drzewa i jął rzucać ciche
zaklęcia.
 Przestań  nakazał Chabano. Podłożył mu grot włóczni pod brodę i delikatnie podniósł ją
zamykając mu usta.  Może myślisz, że usłyszą cię bogowie, a twoi mistrzowie nie?  dodał. 
Szedłeś, jakbyś nie bał się żadnego człowieka.
 Bo się nie boję  odparł Ryku.  Jestem w kraju przyjaciół.
Chabano zaśmiał się drwiąco, czego nie mogła znieść duma Ryku, ale nie zabrał włóczni. Zanim
skończył się śmiać, na brodzie chłopaka pojawiła się kropelka krwi.
 Czy przyjazń to tylko żart?  zapytał Ryku. Stał nie próbując wytrzeć krwi. Napotkał wzrok
Chabano.
Wódz uznał  już drugi raz dzisiejszego dnia  że okazano mu odwagę, która zasługuje na nagrodę.
 Nie. Ale nie każdy Kwanyjczyk jest ci przyjacielem. Gdyby wiedzieli, po co przyszedłeś&
 Kto mógłby im powiedzieć? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •