[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wybijamy szybę i włazimy!
- I musimy się zachowywać jak skończone chamy, żeby nie nasuwać żadnych głupich
podejrzeń - zauważył z naciskiem Lesio. - Nie mówić  dzień dobry , ani nic takiego!
- No, już! - zniecierpliwił się Stefan. - Idziemy!
Dom był starą chałupą, przedzieloną sienią na dwie części. Do jednej z nich
dobudowana była wielka szopa, ciągnąca się w głąb ogrodu i zaopatrzona w liczne
przybudówki. W jednej z nich widać było otwarte okienko, z którego wyskakiwały kury. Z
komina, przedtem niewidocznego zza drzew, wydobywała się cienka strużka dymu.
Chuligańska banda zatrzymała się nieco skonsternowana.
- Chyba już wstali - szepnął niepewnie Karolek.
- Co tam! - rzekł gniewnie Stefan i energicznym krokiem ruszył ku drzwiom. - Wstali,
nie wstali, byle z biglem!
Zespół ruszył za nim na palcach. Drzwi okazały się otwarte. Wstrzymując oddech
chuligańska grupa stłoczyła się w sieni. Stefan otworzył drzwi wiodące do owej bardziej
rozbudowanej części i przekroczył próg. Reszta za nim. Wszyscy znalezli się teraz w
ogromnej kuchni wyposażonej, jak na głuchą wieś, dość niezwykle. Obok węglowego
paleniska z okapem i polepą znajdowała się wielce wymyślna kuchnia elektryczna, przy
sąsiedniej ścianie stała elegancka lodówka, dwa wiadra z wodą i cebrzyk sąsiadowały z
klubowym, krytym czarną skórą fotelem. W przeciwległej ścianie widniały otwarte drzwi,
wiodące niewątpliwie do owej rozbudowanej szopy. Nikt nie wiedział, co teraz robić.
W drzwiach naprzeciwko ukazał się nagle średniego wzrostu i skromnej postury
człowiek, z małą bródką i wielkim kołtunem włosów na głowie. Miał na sobie stare dżinsy,
starą koszulkę polo i ceratowy fartuch. Przekroczył próg i zamarł na widok licznego
towarzystwa stłoczonego na środku pomieszczenia.
Towarzystwo zamarło również. W najgłębszej ciszy grono początkujących
bandziorów i ich ofiara przypatrywali się sobie nawzajem. Nikt nie czynił najmniejszego
ruchu i nikt nie wydawał z siebie głosu, wszystkim bowiem pchały się na usta zakazane przez
Lesia słowa  dzień dobry
Lesio wepchnął się do kuchni ostatni. Przejęty był do szaleństwa, co usiłował ukryć,
żeby się znów nie wygłupić, tak, jak tyle już razy w przeszłości. Przekonanie, iż napad należy
rozpocząć wysoce grubiańsko, zgoła po chamsku, kazało mu gorączkowo szukać w myślach
stosownego okrzyku. Repertuar mu się jakoś dziwnie zawęził i ograniczył do jednego tylko
apelu.  W ucho drania...! Tak,  w ucho drania może być niezle...
Posępne, chrapliwe, grzmiące  uuuuuuu...! , które rozległo się znienacka w drzwiach
za plecami zespołu, dało efekt straszliwy. Przypominało nieco ryk zrozpaczonego lwa.
Przeraziło jednakowo ofiarę i napastników, zmiotło paraliżującą niepewność i dziabnęło
ostrogą przywiędłą energię. Spłoszony samym sobą Lesio urwał w połowie, Stefanowi
zaszumiało w głowie i pociemniało w oczach.
Gwałtownie postąpił dwa kroki do przodu.
- Gdzie łeb? - spytał ostro.
Osobnik w przeciwległych drzwiach skierował na niego osłupiałe spojrzenie.
Otworzył usta, ale milczał. Stefana ogarnęła rzetelna furia.
- Gdzie łeb pytam?!!! - wrzasnął okropnie. Człowiek w drzwiach dzwięcznie
zadzwonił zębami.
- Jaki... jaki... łeb...?
- Pański - powiedział grzecznie Karolek i zreflektował się. - To jest, nie, nasz... To
jest, nie, łososia...
Janusz poczuł, że coś mu się robi w środku
- Rany Boga żywego, czyście zgłupieli...?! Dawaj łeb, lebiego, bo już mnie ręce
świerzbią!
- Ale proszę państwa... - zaczęła jąkać śmiertelnie zdumiona i przerażona ofiara
napaści. - Ale co to... Ja nie rozumiem... O co chodzi...?
Naczelny inżynier również postąpił dwa kroki do przodu.
- To jest napad - wyjaśnił rzeczowo. - Chuligański, dla ścisłości. Albo pan odda łeb,
albo zostanie pan pobity, a tu się wszystko zdemoluje. Gdzie pan ma ten łeb?
- Jaki łeb...?!!!
- Aososia... Tfu, łosia. Dostał pan dzisiaj łopaty.
Ku nieopisanemu zaskoczeniu napastniczej grupy twarz kudłatego człowieka
rozjaśniła się nagle najszczerszą radością. Wbiegł do kuchni.
- Tego łosia...! Ależ proszę bardzo! To jest, nie, zaraz... Państwo robią napad, żeby mi
odebrać te łopaty?
- No, nareszcie! - warknął Stefan. - Przyswoiłeś sobie wreszcie, ofiaro boża! Tak jest,
robimy napad, żeby ci odebrać łopaty!
- Nie stawiam przeszkód! Tam leży, w szopie, miałem go właśnie zaczynać... Proszę
bardzo! To znaczy nie, przepraszam, stawiam przeszkody, protestuję, walczę jak lew!
Państwo będą uprzejmi działać przemocą, mnie trzeba związać!
- On zwariował? - zainteresowała się nieufnie Barbara.
Nie zważając na dalsze słowa ofiary, Stefan już po pierwszej wskazówce skoczył do
szopy i po chwili z głębi dobiegł jego głos.
- Chodzcie tu! Cholery na was nie ma! Niech mi który pomoże!
Wpatrzony w kudłatego człowieczka Janusz potrząsnął głową, zamrugał oczami i
skoczył za Stefanem. Razem wnieśli do kuchni ogromny łeb łosia, opakowany niezbyt
dokładnie w kawał folii. Gospodarz domu uporczywie domagał się stosowania przemocy,
wygrzebując ze skrzyni w kącie jakieś sznurki.
- Nie zwracajmy uwagi, brać ten łeb i nawiewać - poradził półgłosem Karolek.
Pan domu dosłyszał, poderwał się, rzucił ku drzwiom i rozkrzyżował ramiona.
- Po moim trupie! Aeb sobie bierzcie, ale miejcie litość! Ludzie, tak mnie zostawić nie
możecie! Musicie mnie związać! Ja państwa bardzo Proszę, nie bądzcie świnie...!!!
Rozdzierające wezwanie znalazło oddzwięk. Zespół zawahał się i zmiękł, Janusz i
Stefan porzucili zamiar utorowania sobie drogi łbem. Stosunek ofiary do napaści wydawał się
dość dziwny, naczelny inżynier z wielką surowością zażądał wyjaśnienia tych kaprysów.
Ofiara odstąpiła od drzwi i jęła się krzątać, zarazem zdradzając swój sekret i gorączkowo się
tłumacząc.
- Panowie, ja jestem człowiek średnio uczciwy. Garbuję te skóry zgodnie z
przepisami, a jak się czasami trafi coś dodatkowego, no, co tam, dziura w niebie się od tego
nie zrobi. A preparuję hobbystycznie, wypchać też potrafię, dlaczego nie... Ale powiem
panom, państwu znaczy, że tak raz za razem to mi się to nie podoba, kłusownicy to jest nic,
niewinne dzieci w porównaniu z takim jak ten, dopust boży, ten... Nie będę się wyrażał przy
damie. Ja rozumiem koziołka, sarenkę, jelenia ostatecznie, ale łoś, to już nie! Wszystko ma
swoje granice! Z całego serca się cieszę, że mu państwo to zabiorą, przecież ja doskonale
wiem, że on te łopaty robi na handel, na dolary się połaszczył, wampir nienasycony! A ze
mnie co robi? Zbrodniarza! Przecież ja powinienem siedzieć już za samo to, że nie donoszę,
chociaż doskonale wiem, kto tego łosia trzasnął. Ale napadliście na mnie i niech wam Pan
Bóg da zdrowie! No, w wasze ręce...!
Zaskoczenie było tak wielkie, że nikt nie odmówił zaproszeniu. Naczelny inżynier,
kompletnie skołowany, wziął do ręki szklaneczkę, nie zdając sobie sprawy z tego co czyni.
- Czy to ma znaczyć, że pan wcale nie chciał czyścić tych łopat...?
- No pewnie, że nie! Siłą mi wtrynił!
- To po co pan się zgodził? Nie mógł pan odmówić?
Kudłaty człowieczek uniósł swoje naczynie i popatrzył na naczelnego inżyniera z
politowaniem.
- Panie, pan niedzisiejszy, czy jak? Ja mam żonę i dzieci. A tak naprawdę, to patrz
pan, wyjrzyj pan oknem... I rozejrzyj się pan dookoła. Ile jeszcze mam mieszkać w tej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •