[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ten czas nikt mu i dzbanka z wodą nie poda. Co tu zaś przecie bywało zaw-
sze gwaru pod wieczór  i ludzkich głosów, i rozmów, i narzekań, i sporów, i
śmiechu, i śpiewania! A teraz cicho. Myszy jeno, które jesienią chronią się z
pól przed chłodami do zabudowań, chrobocą wszędy i gryzą zawzięcie drze-
wo, a blisko wygasłego ogniska, w kupie grochowin, świerkają świerszcze
polne. Spojrzy Lipiecki po tapczanach stojących pod ścianami jakby w na-
dziei, że może kto zaspał i został; spojrzy na drzwi, że może kto czego zapo-
mniał i wróci, ale nie widać i nie słychać nic. Barak tylko wydaje mu się tak
ogromny jak nigdy i w głębi całkiem zapełniony mrokiem, bo tylko ta jedna
lampka przed obrazem go oświeca. Chłopu robi się jakoś dziwnie nieswojo i
po prostu straszno. %7łeby choć jedna ludzka dusza przy nim  żeby choć jed-
82
no polskie słowo ozwało się za ścianą  żeby choć jedno! Nic i nic! A niechże
to Bóg broni chorować w takiej pustce  zaś jeszcze bardziej umierać bez
księdza, spowiedzi i sakramentów! Przyszło mu na myśl, że gdyby tak umarł,
to Prusaki pogrzebałyby go na luterskim cmentarzu, a może nawet zakopa-
łyby go gdzie w polu pod borem jak zdechłe bydlę albo psa.
Broń-że od tego, Matko jedyna, i ty, święta Barbaro, patronko dobrej
śmierci! Lipieckiemu z niemocy, żałości i utrapienia wezbrały łzy w oczach.
Podniósł wzrok ku płomykowi, który świecił pod obrazkiem, i jął mówić:  Pod
Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko  a modlił się ogromnie
gorliwie, bo to jedno dobrze rozumiał, że jeżeli Ona go nie wspomoże, to bę-
dzie z nim zle. Ale już podczas modlitwy poczęło mu się tak mieszać w gło-
wie, że nie mógł jej dokończyć. Pierwej brały go ciągoty i dreszcze, a teraz
chwyciła go gorątwa taka, jakby mu kto rozpalonych węgli do głowy i do
piersi nasypał. I widać; że coraz z nim było gorzej i coraz więcej tracił roze-
znanie, gdyż nagle wydało mu się, że tapczany zaczęły chodzić jeden za dru-
gim po izbie jak gęsi  i że z krokwi baraku zwiesiły się jakieś długie, do zie-
mi sięgające powrósła, oblepione rojami czarnych wielkich much. Przymknął
oczy, żeby tego nie widzieć; gdyż było w tym coś tak wstrętnego, że aż skóra
na nim ścierpła. Tyle zachował jednak jeszcze przytomności, że powiedział
sobie, iż mu się to tylko tak przewiduje i że tego naprawdę nie ma. Jakoż gdy
otworzył znów oczy, tapczany stały po dawnemu pod ścianami, żadne czarne
powrósła nie zwieszały się z pułapu i płomyk lampki palił się nad nim spo-
kojnie. Czuł się natomiast okrutnie chory i aż mu dziwno było, że to idzie tak
prędko. Dość długo leżał bez ruchu, tylko wargi mu się trzęsły, bo od czasu
do czasu brały go dreszcze. Potem jednak oblała go nowa fala żaru i powtór-
nie pomieszały mu się myśli. A że to w gorączce, tak jak w jasełkach; widzi
się coraz to inne rzeczy, czasem straszne, a czasem miłe, więc przyszło na
niego teraz widzenie błogie.
Takie zaś było wrażenie, że już nie starczyło Lipieckiemu rozeznania, żeby
sobie powiedzieć, że to jest złuda, ale był pewien, że Matka Boska naprawdę
cud uczyniła i kazała go przenieść aniołom w mig do Kościana. Idzie oto sze-
rokim lipowym gościńcem od miasta ku swej sadybie... Jest jesień i pogoda
cudna. Liście, jedne czerwone jak płomień, drugie żółte, spływają cicho z
drzew na ziemię, bo nie ma żadnego wiatru. Na dachach domów złoci się
słońce. Lipieckiemu czyni się jakoś rzewliwie na duszy i radość zalewa mu
serce. Pamięta, że był chory, ale teraz czuje się zdrów i wraca do dom. Widać
już jego chałupinę za wiśniowym sadkiem na prawo ode drogi. Tymczasem
przechodzi wedle stawu, po którym mimo jesiennego chłodu bobrują z sie-
ciami chłopaki, a na brzegu stoi starowina proboszcz i pilnuje połowu. Przy-
chodzi do niego chłop, całuje go w rękę, a ksiądz, spojrzawszy mu na twarz,
mówi:  Bójcie się Boga, Lipiecki, a wyście się gdzie tak wymizerowali?
 Dobrodzieju  odpowiada  choróbsko opadło mnie na Saksach, alem z
pomocą bożą wyzdrowiał.
A na to ksiądz:
 Oj!  powiada  podziękujcie Matce Boskiej, bo śmierć na obczyznie to
zatrata nie tylko dla ciała, ale często i dla duszy.
 Prawda, prawda, prawda!
Tu wśród widzeń zasnął na dobre. Ale w godzinę albo i w dwie pózniej
drgnął nagle i zbudził się. Wydało mu się teraz, że przytomność całkiem mu
83
wróciła. Tylko czoło miał zlane zimnym potem i poczęły mu ziębnąć ręce, no-
gi i nos. Ogarnęło go niewypowiedziane osłabienie. Usłyszał jakby dalekie
dzwony, choć nawet myszy przestały chrobotać i była cisza zupełna. Pomy-
ślał wtedy, że zaczyna konać.
Jeszcze raz chciał się przeżegnać  i nie mógł. Dalekie dzwony jęczały ża-
łośniej i żałośniej. Lipiecki patrzył, leżąc na wznak, osłupiałymi oczyma w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •