[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Norman nie uwierzył. Zauważył, jak mocno mężczyzni ściskają hipopistolety. Zrozumiał, że się
boją. Boją się jego.
Zsunął się z sofy i skoczył. Nogi miał bardzo mocne: skok przeniósł go nad głowami mężczyzn
w białych kitlach. Przelatując, kopnął jednego. Krew pojawiła się na jego czole i spryskała biały
kitel; mężczyzna upadł i się nie ruszał.
Najbliższy z pozostałej trójki strzelił z hipopistoletu. Norman zatrzymał strużkę twardym,
płaskim zgrubieniem na dłoni. Zwinął palce w kopyto i uderzył mężczyznę w pierś. Ten także
upadł.
Dwaj pozostali próbowali uciec. Bali się go. Biegli do drzwi. Norman skoczył za nimi i pchnął
jednego swoim rogiem. Zdawało się, że mężczyzna odlatuje; wpadł na drugiego i obaj uderzyli o
drzwi, upadli i nie poruszyli się więcej. Jeden z nich miał plecy we krwi.
Biomiter Normana migotał czerwienią: Jesteś chory. Jesteś chory.
Mężczyzna, którego Norman uderzył pięścią, żył jeszcze. Oddychał z trudem, a twarz miał bladą
jak trup, ale zdołał wystukać na biomiterze wiadomość. Norman odczytał ją z ruchów palców.
Mężczyzna mówił: Zablokować dom. Jest w pułapce. Dostarczyć gaz paraliżujący.
Norman podszedł do niego.
 Dlaczego?  zapytał.  Dlaczego chcecie mnie zabić?
Mężczyzna spojrzał na niego. Był już zbyt bliski śmierci, żeby odczuwać strach.
 Jesteś niebezpieczny  powiedział. Dyszał ciężko i krew spływała mu z ust.  Jesteś
śmiertelnie niebezpieczny.
 Dlaczego? Co się ze mną dzieje?
 Transmutacja  wyjaśnił mężczyzna.  Atawizm. Psychiczna regresja. Stajesz się czymś,
co nigdy nie istniało.
 Nie istniało?
 Byłeś pewnie zagrzebany. W podświadomości. Przez cały czas. Nigdy nie istniałeś. Ludzie
cię wymyślili. Dawno temu. Wierzyli w ciebie. Bo byłeś im potrzebny. Bo się bali.
Krew obficiej popłynęła mu z ust.
 Jak to się mogło stad?  zapytał słabnącym głosem.  Uśpiliśmy strach. Nie ma już strachu.
Nie ma przemocy. Jak to się mogło stać?
Przestał oddychać. Oczy pozostały otwarte, wpatrzone w to, czego nie rozumiał.
Smutek ogarnął Normana. Nie lubił zabijać. Jednorożec nie był morderczą bestią. Ale nie miał
wyboru. Został otoczony.
Jesteś chory, krzyczał biomiter.
Nie zamierzał już dać się otoczyć. Uniósł rękę i dotknął biomitera czubkiem rogu. Kawałki
metalu rozleciały się na boki, a jasna krew pociekła mu na dłoń.
Nie zwlekał dłużej. Zawinął książki w zdjętą z łóżka narzutę i podszedł do drzwi, żeby wyjść z
domu.
Drzwi się nie otworzyły. Były zablokowane ciężkimi stalowymi sztabami, których nigdy dotąd
nie widział. Musiały być wbudowane w mur. Najwyrazniej ludzie w białych kitlach, albo
medikomputery, byli przygotowani na wszystko.
Nie byli jednak przygotowani na jednorożca. Norman zaatakował drzwi rogiem. Róg był twardy
jak stal, twardy jak magnacyt. Twardy jak spieki wolframowe. Drzwi się rozpadły, a on wyskoczył
w noc.
Zobaczył jadące drogą ambulansy. Z obu stron zbliżały się do domu. Nie wiedział, dokąd ma
uciekać. Galopem przebiegł przez ulicę i wpadł w drzwi domu naprzeciwko. Dom należał do jego
przyjaciela, Barto. Norman pobiegł do przyjaciela po pomoc.
Kiedy jednak Barto, jego żona i dwie córki zobaczyli Normana, ich twarze wypełniło
przerażenie. Córki zaczęły wyć jak syreny, Barto i jego żona upadli na podłogę i zwinęli się w
kłębek.
Norman wyłamał tylne drzwi i wbiegł w alejkę dojazdową między dwoma szeregami domów.
Pędził nią przez całe mile. Po smutku z powodu strachu przyjaciela, przyszła radość z własnej
siły i szybkości. Był silniejszy niż ludzie w białych kitlach, szybszy niż ambulanse. Nie miał się już
czego obawiać. Bez biomitera nigdy nie zgadną, gdzie przebywa. Nie mieli broni, żeby z nim
walczyć  nic prócz ludzi w białych kitlach i ambulansów. Był wolny, silny, po raz pierwszy w
życiu radosny.
Kiedy nadszedł dzień, wspiął się na dachy domów. Tutaj czuł się bezpieczny. Gdy nadszedł czas
odpoczynku, zasnął tam samotny, z twarzą zwróconą ku niebu.
Tak spędzał całe dnie. Krążył po mieście, czytał książki i uczył się ich na pamięć. Czekał, aż
dopełni się transformacja. Kiedy był głodny, okradał sklepy z żywnością, choć smutkiem napełniało
go przerażenie spotkanych tam ludzi. Nocami kłusował po parkach, skubał trawę i kwiaty, rżąc
biegał wśród drzew.
Przemiana posuwała się coraz dalej. Grzywa i ogon wyrastały gęste i bujne, twarz się wydłużyła,
zęby wzmocniły, stopy zmieniły w kopyta. Rozrastały się zrogowaciałe części dłoni. Biała sierść
koloru światła księżyca porastała tułów i kończyny, tworzyła kępki z tyłu kostek i na nadgarstkach.
Róg rósł długi, czysty, idealnie zaostrzony.
Stawy także się przekształciły i teraz zginały się inaczej. Przez pewien czas sprawiało mu to ból,
ale potem stało się naturalne. Zmieniał się w jednorożca. Stawał się piękny. Chwilami miał
wrażenie, że serce nie pomieści całej radości, jaką przynosiła zmiana.
Nic opuścił miasta. Nie porzucił ludzi, którzy się go bali, choć ich strach budził bolesną
samotność, jakiej nigdy dotąd nie odczuwał Czekał na coś. Coś w nim jeszcze się nie dopełniło.
Z początku sądził, że czeka po prostu na dokończenie transformacji. Stopniowo jednak
pojmował, że to oczekiwanie było rodzajem poszukiwań. Był samotny  a jednorożce nie powinny
być samotne, nie tak. Badał miasto w nadziei, że znajdzie innych podobnych do siebie, innych,
którzy się zmieniają.
Aż wreszcie pewnej nocy zobaczył przed sobą ogromną, wysoką budowlę: Szpital Główny.
Tutaj doprowadziły go poszukiwania. Jeśli istnieli inni, tacy jak on, mogli ich schwytać ludzie w
białych kitlach. Może są więzniami oddziału zagrożeń biologicznych. Może leżą bezradni, a
medikomputery, badając ich, planują ich zagładę.
Na samą myśl rozdął gniewnie chrapy. Tupnął przednią nogą. Wiedział, co musi zrobić. Odłożył
w bezpieczne miejsce tobół książek, potem opuścił głowę i ruszył drogą do ataku na szpital.
Rogiem wyłamał drzwi i pogalopował po korytarzach. Na jego widok ludzie uciekali w panice.
Mężczyzni i kobiety chwytali za hipopistolety, ale trącał ich swym potężnym rogiem i padali.
Szukał oddziału zagrożeń biologicznych.
Szpital Główny był zaprojektowany podobnie do Budynku Medycznego i Biblioteki Narodowej.
Norman bez trudu znalazł drogę. Kopniakami otwierał drzwi i zaglądał do sal. Były pełne
pacjentów. Oddział zagrożeń biologicznych miał mnóstwo pracy. Norman nie spodziewał się, że
spotka tak wielu chorych i niebezpiecznych ludzi. Jednak żaden z nich nie był tym, kogo szukał.
Nie ulegali transformacji. Umierali od chorób fizycznych albo psychicznych. Jeśli przywieziono tu
kogoś takiego jak on, został już usunięty.
Krwawy gniew wypełnił serce Normana. Ruszył cwałem przez korytarze.
Nagle trafił do wielkiej sali, gdzie żyły medikomputery. Stały przed nim rzędami, ich ekrany
spoglądały na niego nienawistnie, a głosy krzyczały. Usłyszał, że kilka woła chórem:
 Alarm! Sytuacja krytyczna! Kontrola atmosfery, aktywować gaz paraliżujący! Gazowanie
nasycone, wszystkie piętra!
Próbowały go zabić. Chciały zabić wszystkich ludzi w szpitalu.
Medikomputery były wykonane z magnacytu i plasmium. Ich obwody były ognioodporne  ale
nie odporne na potęgę jego rogu. Kiedy zaatakował, zapłonęły białym, jaskrawym jak słońce
ogniem.
Usłyszał syk gazu. Nabrał tchu i pobiegł.
Gaz ulatywał z sykiem we wszystkich korytarzach szpitala. Pacjenci zaczynali umierać. Ludzie
w białych kitlach zaczynali umierać. Norman myślał już, że nie zdąży wybiec na zewnątrz i będzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •