[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Piotrze! - krzyknął raz jeszcze z rozpaczą i rzucił się ku drugiemu końcowi ścieżki, gdzie jeden
z mężczyzn przerzucił już ramię nad krawędzią. Widząc Billy'ego wycofał się pospiesznie poza
zasięg jego łomu i tylko krzywił się drwiąco z dołu.
Billy odwrócił się. Ten którego spostrzegł najpierw, był już niemal na pokładzie i właśnie
podciągał się wyżej. Krzycząc, bardziej ze strachu niż ze złości, podbiegł do niego z łomem.
Musnął głowę mężczyzny i uderzył go w ramię, wytrącając mu resor z ust. Ten krzyknął wściekle,
ale nie spadł. Chciał zamierzyć się do drugiego uderzenia, gdy drugi z mężczyzn zaszedł go od tyłu
i złapał tak mocno, że Billy nie tylko nie mógł się ruszyć, ale z trudem łapał oddech. Ten z przodu
wypluwał tymczasem resztki połamanych zębów. Krew ciekła mu po brodzie, bełkocząc coś wspiął
się na górę i zaczął okładać Billy'ego twardymi jak granit pięściami. Billy zachłysnął się z bólu,
usiłował wyswobodzić się, ale nie miał oparcia dla nóg, a uchwyt nie zelżał ani na chwilę. Nie było
ucieczki. Obaj mężczyzni wybuchnęli śmiechem i usiłując rozewrzeć jego zaciśnięte dłonie, zaczęli
spychać go z pokładu. Jeszcze chwila, a spadłby na rozciągające się dwadzieścia stóp poniżej
metalowe rumowisko. Wisiał na rękach, podczas gdy oni przydeptywali snu palce; lecz nagle
odskoczyli. Dopiero teraz Billy zauważył, że Piotr wrócił i właśnie wspinał się na górę, grożąc obu
mężczyznom kawałkiem rury. Mając chwilę spokoju Billy przedostał się na jedną z wręg i
rozpoczął mozolną wędrówkę ku niewyobrażalnie odległej ziemi. Intruzi okupowali teraz statek i
mieli wyrazną przewagę. Piotr ujął upuszczony przez obdartusa resor i przyłączył się do Billy'ego
w drodze na dół. Billy był cały obolały i dopiero teraz zauważył, że dokuczliwy zgiełk, który
słyszał od dłuższej chwili, był potokiem słów wykrzykiwanych przez kobietę.
- Zabijcie ich obu - darła się. - On mnie uderzył, przewrócił pnie! Zabijcie ich!
Ciskała kawałkami betonu, lecz była tak opanowana wściekłością, że żaden z nich nie dolatywał
do celu. Gdy zeszli na dół, oddaliła się szybko rozkołysanym krokiem, długo jeszcze rzucając przez
ramię przekleństwa i trzęsąc masą żółtych włosów. Obaj mężczyzni spoglądali na nich z góry, ale
nic nie mówili. Oni z powodzeniem wykonali swoją robotę. Statek należał do nich.
- Odejdziemy - powiedział Piotr obejmując Billy'ego ramieniem i pomagając mu iść, na wszelki
wypadek podpierając się jeszcze rurą. - Teras są mocni, mają statek i wodę. I są dość mądrzy, by
dobrze strzec tych skarbów. Przynajmniej ta wiedzma, Bettyjo. Znam ją, to zła kobieta, która
oddaje swe ciało tym dwóm, a oni robią wszystko, czego ona zażąda. Tak, to jest znak. Ona jest-
nierządnicą Babilonu, która przyszła, by pozbawić nas miejsca...
- Musimy dostać się tam z powrotem - wyjąkał Billy. - ... w którym żyliśmy i pokazuje nam, że
musimy udać się do jeszcze większej ladacznicy babilońskiej, tej za rzeką. Nie m a odwrotu.
Billy opadł na ziemię i ciężko łapiąc powietrze spróbował rozmasować trochę zmiażdżone palce.
Piotr spokojnie spoglądał do tyłu, na statek, który był ich domem i majątkiem. Po górnym
pokładzie skakały trzy małe postacie, ich radosne okrzyki dochodziły tu stłumione przez chłodny
wiatr od zatoki. Billy zaczął się trząść.
- Chodz - powiedział łagodnie Piotr, pomagając mu wstać. - Nie mamy tu gdzie zostać, już tutaj
nie mieszkamy. Wiem, gdzie możemy znalezć schronienie na Manhattanie. Byłem tani już wiele
razy.
- Nie chcę tam iść - stwierdził Billy, cofając się. Przypomniał sobie policję.
- Musimy. Tam będziemy bezpieczni.
Powoli poszedł za Piotrem. Czemu nie? Gliny musiały już dawno o nim zapomnieć. Może się
udać, szczególnie, jeśli Piotr zna jakieś miejsce. Jeśli zostanie tutaj, to będzie musiał radzić sobie
sam. Lęk przed samotnością był większy niż obawa przed policją. Wszystko będzie dobrze, jak
długo będą trzymać się razem.
Byli w połowie Manhattan Bridge, gdy Billy zorientował się, że jedna z kieszeni jego okrycia
została rozdarta w walce.
- Poczekaj! - zawołał do Piotra poruszony straszliwym przeczuciem. - Poczekaj! - Gorączkowo
przeszukiwał ubranie. - Nie ma - powiedział w końcu, opierając się o barierkę. - Karty opieki
społecznej. Musiały wypaść mi podczas walki. Chyba, że ty je masz?
- Nie, jak pamiętam, ty brałeś je wczoraj, gdy szedłeś po wodę. Ale to nieistotne.
- Nieistotne! - załkał Billy.
Byli sami na moście. Ciemnoszara woda harmonizowała z ołowianymi chmurami gnanymi przez
lodowaty wiatr targający im ubrania. Bolesna, zimowa samotność. Było zbyt zimno, by tu zostać i
Billy ruszył za Piotrem.
- Dokąd idziemy? - spytał, gdy zeszli już z mostu i skręcili w Division Street. W tłumie zdawało
się trochę cieplej. Zawsze czuł się lepiej, gdy ludzie byli wokoło.
- Na parkingi. Wszędzie jest ich duże, szczególnie w pobliżu osiedli mieszkaniowych.
- Zgłupiałeś? Na parkingach jest fuli. Nigdy nie było inaczej .
- Nie o tej porze roku - odpowiedział Piotr, wskazując na pełen brudnego lodu rynsztok. - Na
parkingach nigdy nie żyje się łatwo, a o tej porze roku jest szczególnie ciężko, zwykle za ciężko dla
ludzi starszych i inwalidów.
Wypełnione samochodami ulice miasta Billy widział tylko w telewizji. Dla niego była to
historia, pozbawiony wartości fakt, z którego nic nie wypływało. Parkingi natomiast znał dobrze.
Istniały zawsze, jak daleko sięgnął pamięcią; stały, rozkładający się z wolna element krajobrazu.
Gdy ruch zmniejszał się i samochody stawały się coraz rzadsze, setki rozsianych po mieście
parkingów stały się nikomu niepotrzebne. Stopniowo wypełniały się porzuconymi wozami,
niektórymi ściągniętymi przez policję, innymi dopchniętymi przez właścicieli. Każdy był teraz
małą wioską, w każdym samochodzie mieszkali ludzie. Nie było to wygodne lokum, ale jeśli
alternatywą była ulica... Zwykle nie można było znalezć pustych wozów, pojawiały się dopiero
zimą, gdy starsi i słabsi umierali.
Najpierw skierowali się na wielki parking za Seward Park Houses, lecz zostali przegnani stamtąd
przez bandę nastolatków uzbrojonych w odłamki cegieł i noże domowej roboty. Idąc po Madison
Street ujrzeli, że siatka ogradzająca mały parking obok La Guardia Hauser została już dawno
obalona, a sam plac pełen jest pordzewiałych i pozbawionych kół wraków. Nie dostrzegli żadnych
agresywnie zachowujących się wyrostków, w okolicy włóczyło się tylko kilka osób o
pozbawionym nadziei spojrzeniu. Większość samochodów była zaopatrzona w kominy, ale tylko z
jednego unosił się dym. Kluczyli pomiędzy wrakami zaglądając przez szyby do środka, wydrapując
wzierniki w pobielonych przez mróz oknach. Napotykali białe twarze ludzi, którzy spoglądali na
nich jak duchy, czasem tylko coś poruszyło się w środku. Szukali dalej wytrwale.
- To może się nadać - Billy wskazał w końcu na przysadzistego buicka-turbine, sedan z
obręczami hamulcowymi do połowy zagrzebanymi w ziemi. Okna były z obu stron pokryte
szronem. Spróbowali otworzyć drzwi, ze środka odpowiedziała im cisza.. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •