[ Pobierz całość w formacie PDF ]

doścignąć Samieryka. Jakkolwiek usiłował sobie wyobrazić tego zwierza, zawsze stawał mu
przed oczyma obraz człowieka zarazem bohaterskiego i chorego.
Westchnął. Inni mogli wstać i mówić do całego zgromadzenia bez tego strasznego
uczucia przytłoczenia; mogli mówić, co chcieli, jakby się zwracali do kogoś jednego.
Odstąpił na bok i obejrzał się za siebie. Za nim szedł Ralf z włócznią na ramieniu. Simon
nieśmiało zwolnił kroku, aż zrównał się z Ralfem i spojrzał na niego przez zasłonę szorstkich
czarnych włosów, które opadały mu na oczy. Ralf rzucił mu spojrzenie i uśmiechnął się z
przymusem, jakby nie pamiętał już, że Simon zrobił z siebie durnia na zebraniu. Na chwilę
Simon poczuł się szczęśliwy, że już nie jest potępiany, i przestał myśleć o sobie. Kiedy wpadł
na drzewo, Ralf spojrzał na niego z irytacją, a Robert zachichotał. Simon zatoczył się do tyłu,
a biała plamka, która wystąpiła mu na czole, podeszła krwią. Ralf przestał myśleć o Simonie i
zajął się własnym strapieniem. Niedługo dojdą do skalnego zamku i wódz będzie musiał
wystąpić na czoło. Od przodu nadbiegł Jack.
- Już go widać.
- Dobra. Podejdziemy jak najbliżej.
Poszedł za Jackiem w stronę zamku, gdzie grunt lekko się wznosił. Po lewej ręce mieli
niezgłębioną plątaninę drzew i pnączy.
- A czemu tutaj nic nie może być?
- Bo sam widzisz. Nic się przez ten gąszcz nie przedostanie.
- A zamek?
- Spójrz.
Ralf rozsunął zasłonę z trawy i wyjrzał. Przed nim było zaledwie kilka jardów
skalistego gruntu i zaraz dalej dwa brzegi wyspy niemal schodziły się ze sobą, tworząc z
pozoru ostre zakończenie cypla. Wyspa jednak tu się nie kończyła, bowiem wąski występ
skalny, może na piętnaście jardów długi, wiódł ku wysuniętej dalej w morze części cypla.
Tworzyła ją owa różowa kanciastość, która stanowiła podłoże całej wyspy. Ta strona
skalnego zamczyska, około stu stóp wysokości, była różowym bastionem, który widzieli ze
szczytu góry. Zciana skalna była rozszczepiona, a ścięty wierzchołek zarzucony wielkimi
odłamkami, które groziły runięciem. Wysoka trawa za Ralfem wypełniła się myśliwymi. Ralf
spojrzał na Jacka.
- Jesteś przywódcą myśliwych.
Jack poczerwieniał.
- Wiem. Zgoda.
Jakiś wewnętrzny przymus kazał Ralfowi powiedzieć:
- Ale ja jestem wodzem. Ja pójdę. Nie sprzeczaj się.
Zwrócił się do reszty chłopców:
- Hej, wy! Ukryć się i czekać na mnie.
Stwierdził, że głos albo więznie mu w gardle, albo brzmi za głośno. Spojrzał na Jacka.
- Sądzisz, że...
- Schodziłem całą wyspę - wymamrotał Jack. - To musi być tutaj.
- Rozumiem.
Simon wybełkotał: - Ja tam nie wierzę w zwierza. Ralf odpowiedział mu grzecznie,
jakby chodziło o uwagę na lemat pogody.
- Nie. Chyba nie.
Usta miał blade, zaciśnięte. Powoluteńku odgarnął włosy z czoła.
- No, dobra. Do zobaczenia.
Zmusił jakby wrosłe w ziemię stopy, aby go poniosły w stronę przewężenia cypla.
Szedł otoczony zewsząd pustą otchłanią powietrza. Nie miałby się gdzie skryć, nawet
gdyby nie musiał iść dalej. Zatrzymał się na wąskim przewężeniu i spojrzał w dół. Niedługo
morze uczyni z zamczyska wyspę. Po prawej stronie była laguna, do której starało się
wedrzeć otwarte morze; a po lewej...
Ralf zadrżał. Laguna chroniła ich od Pacyfiku, a do tej pory tylko Jack dotarł na
przeciwległy brzeg wyspy. Teraz Ralf ujrzał rozkołysane wody oczyma szczura lądowego i
wydało mu się, że to oddycha jakiś ogromny stwór. Z wolna wody zapadały się pośród skał
odsłaniając różowe bloki granitu, dziwne formacje koralu, polipów, wodorostów. Opadały
niżej i niżej, szumiąc jak wiatr wśród wierzchołków drzew. W dole leżała płaska skała, prosta
jak stół, i opadające wody uczyniły z jej czterech boków poszarpane urwiska. Potem śpiący
lewiatan wypuścił oddech - wody wezbrały, uniosły się wodorosty i wokół płaskiej skały
zawrzało. Nie miało się wrażenia przepływania fal, tylko to długie unoszenie się i opadanie.
Ralf odwrócił się i spojrzał na czerwoną skałę. Za nim, w wysokiej trawie, leżeli
chłopcy czekając, co zrobi. Spostrzegł, że pot na jego dłoniach wysechł, zdał sobie ze
zdumieniem sprawę, że wcale nie spodziewa się spotkania z jakimkolwiek zwierzem i nie
wie, co by zrobił, gdyby się na niego natknął.
Stwierdził, że może wspiąć się na skałę, chociaż to nie jest potrzebne. Wokół skalnego
bloku znajdował się jakby cokół, którym można było przejść ostrożnie w prawo, nad lagunę, i
zajrzeć za róg. Aatwo mu to poszło, toteż wkrótce znalazł się za rogiem.
Ujrzał to, czego się spodziewał: różowe spiętrzone głazy, pokryte warstwą guana jak
lukrem i strome podejście ku odpryskom skalnym na szczycie bastionu.
Odwrócił się, słysząc jakiś szelest. Za nim skalną półką posuwał się Jack.
- Nie mogłem pozwolić, żebyś szedł sam. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •