[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pod pachami i wyciągnęły z wody. Z Lisą na plecach upadła twarzą na
miękki, ciepły, mulisty brzeg i krztusząc się, łapała powietrze.
Wszystkie mięśnie drżały jej z wysiłku, lecz gdy Linc zdjął z niej
Lisę, dzwignęła się na kolana i podpierając się rękami, usiadła na
ziemi.
Linc trzymał Lisę na rękach, a ona tuliła buzię do jego szyi,
uczepiona drobnymi rączkami jego mokrego podkoszulka. Głaskał ją
po plecach, całował w skroń, kołysał ją delikatnie i szeptał, jaka jest
dzielna i żeby już się nie bała; nie rozumiała słów, ale słyszała ciepło
w jego głosie i to wystarczyło. Kerry czuła zazdrość. Chciała, by ją
ktoś przytulił. Ukołysał. Pocałował. Pocieszył.
- Dobrze się spisałaś - powiedział.
112
Anula
ous
l
a
and
c
s
Słysząc tę powściągliwą pochwałę, Kerry uśmiechnęła się
drżąco. Linc cmoknął Lisę w policzek i oddał ją Kerry. Usłyszała za
sobą szloch, obejrzała się i zawołała do siebie dwie dziewczynki oraz
Mike'a. Gdy stali, mokrzy i kurczowo objęci, przedstawiali sobą
żałosny widok, jednak najważniejsze, że wciąż żyli.
- Zostawię ci ją. -Linc rzucił maczetę na ziemię, a potem spojrzał
na Joego. - Wszystko okay?
- Oczywiście - odparł wyniośle chłopak.
- To wracamy.
Kerry nie wiedziała, skąd biorą siłę, by znowu wejść w wartki
nurt. Głowa sama jej opadała. Linc i Joe przeprawiali się jeszcze
trzykrotnie, dopóki wszyscy bezpiecznie nie znalezli się na drugim
brzegu. Ostatnim razem Joe holował jedną ze starszych dziewczynek,
a Linc niósł dwa plecaki, w których mieściły się całe ich skromne
zapasy.
Ze łzami w oczach patrzyła, jak w mętnej wodzie znikają torby
ze sprzętem fotograficznym; Linc wyrzucił je, najpierw jednak urwał
kawałek wyściółki ze sztucznego tworzywa i owinął nim pudełeczka z
filmami.
Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Od początku bezwstydnie
manipulowała tym człowiekiem. Gdyby nie ona, bezpiecznie wróciłby
do Stanów.
A potem popatrzyła na pełne nadziei twarze wokół siebie i już
wiedziała, że drugi raz postąpiłaby identycznie, nie cofnęłaby się
przed niczym, byle zapewnić tym dzieciom lepszą przyszłość.
113
Anula
ous
l
a
and
c
s
Kerry spodziewała się, że gdy Linc dotrze na brzeg, padnie na
ziemię z wycieńczenia. Jednak on niemalże do niej podbiegł.
- Szybko, Kerry! Bierz dzieci i chowajcie się za drzewami. Na
ziemię i cicho!
- Co się stało? - spytała niespokojnie.
- Chyba będziemy mieli towarzystwo. Pośpiesz się! Joe,
powiedz im, żeby zamknęły dzioby. Chować się, ale już!
Upewnił się, że nie zostawili śladów, które mogłyby ich
zdradzić, odciął linę od pnia i skoczył w zarośla. Położył się płasko na
brzuchu, tuż przy Kerry, i wpatrywał się w drugi brzeg rzeki.
Oddychał szybko i ciężko.
- Jesteś zmordowany - szepnęła.
- Aha.
Nie odrywał spojrzenia od porzuconego pikapa, którego Kerry
szczerze nie znosiła, lecz który nagle wydał jej się oazą
bezpieczeństwa.
- Sądzisz, że ktoś nas śledzi?
- Zledzi to chyba za dużo powiedziane. Ale ewidentnie za nami
jedzie. Słyszałem ich.
- Kogo?
- Nie wiem. Wiem za to, że za chwilę zobaczą wojskowego
pikapa należącego do El Presidente i przeciętą linę.
- Jeśli to wojskowi, to zaczną się zastawiać, co się stało z ich
kolegami, i zaczną ich szukać - powiedziała z namysłem. - A jeśli to
rebelianci...
114
Anula
ous
l
a
and
c
s
- Zgadłaś - powiedział ponuro. - Cii... Już ich widać. Przekaż
dzieciom, żeby nie ważyły się nawet drgnąć.
Gdy bezgłośnie przekazywały sobie to polecenie, z dżungli
wyłonił się pierwszy dżip, a za nim kilka następnych.
- Cholerni rebelianci - mruknął Linc.
Z terenówki wysiadło kilku mężczyzn. Trzymali gotowe do
strzału karabiny. Ostrożnie podeszli do pikapa, jak gdyby się bali, że
to zasadzka. Kiedy upewnili się, że nic im nie grozi, zaczęli
przeszukiwać auto.
- Poznajesz kogoś?
- Nie. Poczekaj. - Kerry nasłuchiwała, lecz docierały do niej
jedynie strzępy rozmowy. - Zastanawiają się, dlaczego ktoś porzucił
pikapa nad rzeką, zamiast po prostu zawrócić. Nie są pewni, czy
ktokolwiek mógłby się przedostać na drugi brzeg po takim
sznureczku.
- Tylko głupiec by tego próbował - przyznał Linc.
Kerry zerknęła na niego, on na nią i równocześnie się
uśmiechnęli.
Na drugim brzegu któryś z rebeliantów uniósł do oczu lornetkę.
- Nie ruszaj się - syknął Linc. Mężczyzna przez chwilę patrzył,
potem coś powiedział.
- Zauważył nasze ślady w mule - odezwała się Kerry. -
Tłumaczy reszcie, że jest nas dziesięć albo dwanaście osób.
- Cholera jasna.
115
Anula
ous
l
a
and
c
s
- Mówi, że... Och! - Urwała na widok grupy rebeliantów, którzy
dołączyli do tych przy pikapie.
- Co się stało?
- Ten w głębi, po lewej...
- No?
- To Juan. Nasz kurier.
Siostry, Carmen i Cara, także go poznały. Jedna wyszeptała jego
imię i zaczęła podnosić się z ziemi.
- Nie! - Słysząc ton Linca, dziewczynka znieruchomiała. -
Powiedz jej, żeby została tam, gdzie jest, i ani słowa.
Kerry przetłumaczyła jego słowa na hiszpański, znacznie
łagodniejszym tonem. Carmen odpowiedziała coś cicho i z wielkim
przejęciem.
- Co ona mówi?
- %7łe jej brat nas nie zdradzi - odparła Kerry. Linc wcale nie był
tego taki pewny. Wpatrywał się w rebeliantów, którzy konferowali
nad czymś, odpoczywając, kopcąc papierosy i załatwiając się gdzie
popadnie. Co pewien czas któryś wskazywał drugi brzeg, inny zwinął
linę i oglądał ją skrupulatnie. Gdy szarpnął, by sprawdzić, czy jest
mocna, pękła mu w rękach.
Kerry podniosła na Linca przerażone oczy, ale tylko wzruszył
ramionami.
- Mówiłem ci już. Tylko głupiec powierzyłby życie kawałkowi
marnego sznurka.
116
Anula
ous
l
a
and
c
s
Część rebeliantów rozmawiała, część rozsiadła się na ziemi i
drzemała, oparta plecami o dżipy. Jedynie Juan wciąż zerkał
dyskretnie w kierunku zarośli, w których chowała się
jedenastoosobowa grupa. Minęło niemal pół godziny, nim mężczyzna,
który wyglądał na dowódcę, rozkazał pozostałym wsiadać do
samochodów.
- Co ustalili? - spytał Linc.
- Spróbują pojechać inną trasą, przez most w dole rzeki.
Wiedział, że coś przemilczała; wyraznie unikała jego wzroku.
Ujął jej twarz dużą, silną dłonią, tak że Kerry musiała na niego
spojrzeć.
- A potem wrócą nas szukać - powiedziała w końcu.
Zmełł w ustach przekleństwo.
- Tego się obawiałem. No dobra, ruszamy. - Jeszcze raz upewnił
się, że dżipy faktycznie odjechały, po czym kazał dzieciom ustawić
się jedno za drugim; on szedł pierwszy, Joe ostatni, a Kerry trzymała
się bliżej środka i pilnowała, by nikt nie zboczył ze szlaku, który Linc
wycinał maczetą.
- Uprzedz dzieci, że będziemy szli bardzo szybko. Postoje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •