[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Australia czy Kanada, którym wiedzie się dobrze, choć brak im dużej bazy przemysłowej,
należą do wyjątków, bo wyjątkowo bogata jest ich baza surowcowa.
W 1990 roku z USA pochodziła trzecia część produkcji przemysłowej świata. W
wiek XXI Ameryka wkroczyła z jedną piątą globalnej produkcji przemysłowej, co wciąż
stawiało ją na pierwszym miejscu. Pozycję tę straciła w 2009 roku na rzecz Chin.
wierć wieku temu co piąty zatrudniony Amerykanin pracował w przemyśle, dziś -
co dwunasty. Przemysł emigrował, a teoretycy uspokajali, twierdząc, że nie ma
znaczenia, gdzie ludzie pracują, bo usługi są równie ważne jak produkcja. Jeden z
nielicznych, którzy ośmielili się już dawno kwestionować tę teorię, nieżyjący szef Sony
Akio Morita, mówił w Davos w 1993 roku:  Jedynie przemysł przetwórczy daje solidne
zatrudnienie w odpowiedniej skali. Sektor usług może przetrwać tylko wówczas, gdy
istnieje przemysł, który te usługi może wspierać . Na dłuższą metę jakość usług też
wymaga postępu w przemyśle: szybszych pociągów i wygodniejszych samolotów; za
bilety do kina można żądać więcej, gdy nowa technologia pozwala na nowe efekty
wizualne; usługa telefoniczna jest droższa, gdy lepszy mikroprocesor zwiększa
funkcjonalność komórki.
Daniel Patrick Moynihan, senator-intelektualista, przypominał, że nie tylko kultura i
sztuka, ale także bardziej przyziemne usługi, takie jak oczyszczanie miasta, poczta czy
policja, to sektory, gdzie wydajność pracy albo nie rośnie, albo rośnie powoli (i dlatego,
mówił, grawitują one w kierunku sektora publicznego). Jako przykład podał kwartet
smyczkowy Mozarta: w 1773 roku wymagał on czterech muzyków, czterech instrumentów
i około 35 minut - i dziś nic się w tej materii nie zmieniło.
Sytuację krajów, z których przemysł stopniowo emigruje, a jego miejsce zajmują
usługi, komplikuje fakt, że większości usług nie da się sprzedawać w skali
międzynarodowej. Są oczywiście takie, którymi można handlować na odległość, jak
choćby usługi finansowe, a nawet kształcenie, ale nie da rady sprzedać na odległość
strzyżenia u fryzjera, reperacji cieknącego zlewu czy kolacji w miejscowej knajpie.
Wprawdzie z bogatych krajów lata się do Tajlandii czy Brazylii, aby poprawić nos lub
powiększyć piersi, ale to drobna część usług medycznych i gdy ktoś łapie grypę albo
wpada pod samochód, nie szuka pomocy z dala od domu.
Na razie utrata wielu miejsc pracy w przemyśle prowadzi do polaryzacji dochodów
- bo przybywa ludzi o niższych zarobkach. Można to oczywiście łagodzić poprzez
politykę redystrybucji, czyli poprzez podatki, ale częściej napotyka się opory niż
entuzjazm.
Znam gminy w Kalifornii, które po cięciach w budżecie Pentagonu, gdy rozpadał się
Układ Warszawski, traciły pięć tysięcy miejsc pracy w przemyśle lotniczym, a zyskiwały
pięć i pół tysiąca w hotelach, motelach, barach szybkiej obsługi, domach starców,
szkołach i szpitalach. Poprawiało to wskazniki bezrobocia, niemniej był to inny rodzaj
zatrudnienia. Pracę tracili inżynierowie i mechanicy, którzy zarabiali trzy-cztery razy tyle
co sprzątaczki, kucharze, pielęgniarki i salowe - a tych przybywało.
Zrednie zarobki w przemyśle amerykańskim są o 20 procent, a w budownictwie o
40 procent wyższe niż w całej gospodarce, a właśnie te dwa sektory najbardziej dziś
cierpią. Natomiast w handlu detalicznym, który dziś zatrudnia w Stanach o trzy miliony
ludzi więcej niż przemysł, średnie zarobki są o połowę niższe. W Ameryce coraz trudniej
o pracę, za którą dobrze płacą i która nie ucieknie jutro za granicę. Podobny ból głowy
zaczyna dokuczać Europie. Czy jeśli Zachód chce chronić swą dzisiejszą pozycję przed
dalszą erozją, musi reanimować swój przemysł?
Przemysł zaczął się wynosić z Ameryki czterdzieści lat temu, ale ucieczka z krajów
bogatych do biedniejszych, gdzie łatwiej dobrze zarobić, zwiększyła tempo z chwilą, gdy
Chiny przyjęto do Zwiatowej Organizacji Handlu, bo to ośmieliło kapitał, zwłaszcza
amerykański.
Zanim Franklin D. Roosevelt stworzył programy robót publicznych, aby złagodzić
skutki wielkiego kryzysu lat 1929 1933, Amerykanie tracili pracę, która prędzej czy
pózniej wracała. Czy miejsca pracy, które tracą dziś, kiedykolwiek wrócą? W Ameryce
zaczyna się ostatnio mówić, że tak, że wrócą. Przebąkuje się nawet o nadchodzącym
renesansie przemysłu. Czy coś się nagle odmieniło? A jeśli tak, to co? Czy to tylko złuda?
I gdy się zmieni, to czy może się znów odmienić?
Tak długo, jak długo te opinie pochodziły od teoretyków, a właściwie od
konsultantów, którzy muszą ciągle coś nowego przewidywać, można to było potraktować
wzruszeniem ramion. Ale gdy wolty w myśleniu i działaniu dokonuje przemysłowy gigant
taki jak General Electric, to całkiem inna historia.
Czterdzieści lat temu dwadzieścia trzy tysiące pracowników General Electric
produkowało w Louisville, w stanie Kentucky, pralki, lodówki i zmywarki. To był park
przemysłowy z własną elektrownią, strażą pożarną i kodem pocztowym. Potem produkcja
zaczęła wędrować za granicę  najpierw do Meksyku, pózniej do Chin. Gdy zostało
niespełna dwa tysiące ludzi, GE zaczęło się rozglądać za kupcem na cały interes. I nagle
wszystko się odmieniło. Produkcja wraca, a Jeffrey Immelt, szef GE, firmy zatrudniającej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •