[ Pobierz całość w formacie PDF ]

był zdecydowany iść, dopóki nie padnie - pozbył się natarczywej myśli, aby zwolnić na chwilę i odpocząć. Raz za razem
jego wyciągnięte ramiona, a niekiedy również miły rozbłysk zapalniczki, odkrywały nowe rozgałęzienia uciekające w
mroczną nicość; w kilku miejscach trafił na skalne zwaliska zamykające kolejne odnogi labiryntu.
Zapalniczka powoli dogorywała, Pitt więc używał jej jak najrzadziej, w coraz większym i większym stopniu polegając na
swoich podrapanych i posiniaczonych dłoniach. Minęła godzina, potem jeszcze jedna, a Pitt wyczerpany i pokancerowany
wciąż wlókł się bezkresnymi starożytnymi tunelami.
Wreszcie jego stopa zderzyła się z czymś twardym: Pitt runął w przód na kamienne schody, a krawędź czwartego stopnia
rąbnęła go w nos, rozcinając nasadę aż do kości i zalewając krwią całą twarz. Wyczerpanie, wysiłek emocjonalny i rozpacz
sprzymierzyły się przeciwko udręczonemu ciału Pitta, który osunął się u podstawy schodów, czując jak czas spowalnia swój
bieg. Legł wsłuchany w odgłos skapującej na stopień krwi. Po chwili utonął w miękkim białym obłoku, który wypłynął
gdzieś z ciemności i okrył go jak koc.
Gwałtownie potrząsając obolałą głową, Pitt usiłował odzyskać jasność myślenia. Powoli, bardzo powoli, jak człowiek
podnoszący olbrzymi ciężar, dźwignął górną połowę ciała i rozpoczął stopień po stopniu pełną udręki wspinaczkę po
schodach, by wreszcie dotrzeć do miejsca, gdzie przegrodziła mu drogę masywna krata. Potężnie skorodowana i bardzo
stara, była jednak wciąż jeszcze dostatecznie gruba, aby powstrzymać słonia.
Pitt z trudem wdrapał się na podest, gdzie po zatęchłej atmosferze labiryntu powitało go świeże powietrze. Spojrzał w niebo
przez prostokąty krat i na widok rozmigotanych gwiazd przybyło mu sił. Tam, w krętych korytarzach, czuł się jak umarlak w
trumnie. Jakby minęła wieczność odkąd pożegnał świat doczesny... Dźwignął się na nogi i szarpnął kratę - ani drgnęła,
masywny zaś zamek, służący niegdyś do jej otwierania, został ostatnio zaspawany.
Zmierzył odległość pomiędzy poszczególnymi sztabami, szukając największego odstępu; zainteresował go trzeci od lewej,
wynoszący może dwadzieścia centymetrów. Pitt rozebrał się z wysiłkiem, przełożył ubranie na drugą stronę, a następnie
rozsmarował po torsie krew zmieszaną z potem i aż do bólu opróżnił płuca. Wtedy wsunął pomiędzy sztaby głowę i zaczął z
ogromnym wysiłkiem przepychać na Boży świat całą resztę swej osiemdziesięciopięcioki-logramowej osoby, przy czym
płatki rdzy, zdarte z prastarego metalu, przywierały jeden po drugim do kleistej krwi. Pitt jęknął przejmująco, gdy zębata
krawędź kraty przejechała po jego genitaliach, a potem, machając na oślep ramionami, aby znaleźć jakiś stały punkt
zaczepienia, podjął ostatni wysiłek - i oto był wolny.
Kiedy usiadł, hołubiąc w garści pokiereszowane klejnoty i usiłując ignorować ból, nie mógł uwierzyć w swój sukces. Ale
"wyjść" to jeszcze nie znaczyło "uciec". Oczy Pitta, przywykłe już do ciemności, pospiesznie badały najbliższe otoczenie.
Zakratowany, łukowo sklepiony wylot labiryntu otwierał się na scenę wielkiego amfiteatru. Dostojną budowlę rozświetlał
anemicznie nieziemski blask białych gwiazd i księżyca, który niczym zdeformowany krążek wyzierał spoza okrytego
mrokiem wierzchołka góry. Amfiteatr był utrzymany w stylu greckim, lecz solidność konstrukcji wskazywała na rzymskie
wykonawstwo. Skraj kolistej sceny oddzielało od korony teatru niemal trzydzieści rzędów stromo pnących się ław. Oprócz
niewidocznych w mroku nocnych owadów w pobliżu nie było żywej duszy.
Pitt przywdział strzępy munduru, a lepką nawilgłą koszulą niczym prymitywnym bandażem przewiązał poranioną pierś.
Nowych sił dodawała mu świadomość, że może iść przed siebie, wdychając ciepłe nocne powietrze. Tam, w labiryncie,
stoczył walkę i zwyciężył, chociaż wszystko przemawiało przeciwko niemu i nie miał żadnej nici Ariadny. Zarechotał
donośnie, a jego śmiech dobiegł do ostatniego rzędu amfiteatru i wrócił echem. Wystarczyło, by Pitt wyobraził sobie minę
von Tilla podczas następnego spotkania, a ból i znużenie rozwiały się jak dym.
- Może chcielibyście bilety na ten spektakl? - wykrzyknął Pitt do swojej pustej widowni, ale jedyną odpowiedzią była cisza
84
egejskiej nocy, chociaż Pitt, ulegając fantastycznemu nastrojowi chwili i miejsca, wyobraził sobie przelotnie publikę w
togach, która wiwatuje na jego cześć.
Podniósł głowę i spoglądając na gwiezdny kalejdoskop usiłował ustalić swe położenie: wskazująca przybliżoną północ
Gwiazda Polarna przyjaźnie puściła doń oko, ale poza tym coś najwyraźniej nie grało. Zbadawszy cały nieboskłon Pitt
doszedł do wniosku, że Byk i Plejady, które powinien mieć wprost nad głową, migocą daleko ku wschodowi.
- Niech to cholera! - zaklął Pitt, gdy zerknął na zegarek i stwierdził, że jest 3:22. Do świtu pozostawała jedynie godzina i
osiemnaście minut. Jakimś cudem zabałaganił gdzieś niemal pięć godzin. Co się stało? - zadawał sobie pytanie. - Gdzie
straciłem ten czas. Potem pojął, że zapewne po zderzeniu ze schodami stracił przytomność.
Teraz każda minuta była droga. Pospiesznie przebiegł przez kamienną scenę i w słabym blasku księżyca znalazł ścieżkę
wiodącą w dół zbocza.
Wszedł na nią i rozpoczął swój wyścig ze słońcem.
Rozdział 8
Czterysta metrów niżej ścieżka przemieniała się w drogę, a właściwie dwie spełzające po zboczu karkołomnym meandrem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •