[ Pobierz całość w formacie PDF ]

takiej magii. Pragnęła, by męska pierś doktora stała się biustem, i ta rzeczywiście
zaczęła nabrzmiewać, powodując pęknięcie skóry. Mostek uwypuklił się. Miednica,
rozdzierana aż do pęknięcia, przełamała się; pozbawiony podparcia runął na biurko i
stamtąd patrzył na nią z twarzą pobladłą z bólu. Oblizał wargi.
Usta miał suche, słowa więzły mu w gardle. Spomiędzy jego nóg dochodziły
odgłosy skapującej na dywan krwi i wysuwających się jelit.
Krzyknęła. Widok był potworny.
Cofnęła się w najdalszy kąt pokoju, gdzie zwymiotowała do donicy z
drzewkiem kauczukowym.
"Mój Boże - pomyślała - to nie może być morderstwo. Tylko go dotknęłam".
Jacqueline zachowała dla siebie to, co zrobiła tego dnia.
Nie było sensu wpędzać ludzi w bezsenne noce, wypełnione długimi
rozmyślaniami o tak niesamowitej mocy.
Policja była bardzo uprzejma. Przedstawili wiele wyjaśnień nagłego odejścia
doktora Blandisha, choć niedostatecznie tłumaczących, jak jego pierś mogła się tak
wygiąć, tworząc dwie ładne, choć owłosione kopuły.
Przypuszczano, że jakiś szalony psychopata włamał się do gabinetu lekarza,
zrobił swoje, a potem uciekł, wprawiając niewinną Jacqueline Ess w pełne grozy
milczenie, którego nie mogło przerwać żadne przesłuchanie.
Niemal zapomniała. W miarę upływu miesięcy wracało to do niej stopniowo,
jak pamięć o potajemnym cudzołóstwie. Kusiło ją zabronionymi przyjemnościami.
Zapomniała o dokuczliwych wymiotach, pamiętała o mocy. Zapomniała o poczuciu
winy, które ją potem opanowało. Nęciło ją. Nęciło, by to powtórzyć.
Tylko tym razem w doskonalszy sposób.
- Jacqueline.
"Czy to mój mąż - pomyślała - woła mnie po imieniu? Zwykle mówił Jackie lub
Jack, lub w ogóle nic"
- Jacqueline.
Patrzył na nią swoimi wielkimi, dziecięcymi, niebieskimi oczami jak uczeń,
którego pokochała od pierwszego wejrzenia. Miał jednak twardsze usta, a jego
pocałunki smakowały jak spleśniały chleb.
- Jacqueline.
-Tak.
- Chcę o czymś z tobą pomówić.
"Rozmowa? - pomyślała. - Dziś musi być święto".
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć...
- Spróbuj - odparła zachęcająco.
Wiedziała, że gdyby tylko chciała, mogłaby myślą skłonić jego język do
mówienia. Skłonić do powiedzenia tego, co pragnęłaby usłyszeć. Może słowa
miłości, jeśliby przypomniała sobie, jak brzmią. Co by jej jednak z tego przyszło?
Lepsza jest prą wda.
- Kochanie, trochę zszedłem z drogi.
- Co masz na myśli? - spytała. "Mam cię, łotrze" - pomyślała.
- Stało się to wtedy, gdy nie byłaś całkiem sobą. Wiesz, kiedy między nami się
popsuło. Oddzielne pokoje... Pragnęłaś tego... Wariowałem ze zdenerwowania. Nie
chciałem cię martwić, dlatego o niczym nie mówiłem. Nie potrafię jednak prowadzić
podwójnego życia.
- Ben, możesz mieć romans, jeśli zechcesz.
- To nie romans, Jackie. Kocham ją...
Przygotował jedną ze swych gadek, widziała, jak w ustach nabrzmiewają mu
słowa wyjaśnienia przechodzące w oskarżenie; przeprosiny, które zawsze
przekształcały się w napaści na jej charakter. Gdy się rozpędzi, nic go nie
powstrzyma. Nie chciała tego słuchać.
- Zupełnie nie przypomina ciebie, Jackie. Jest trochę frywolna. Chyba
nazwałabyś ją powierzchowną.
"Warto mu przerwać - pomyślała - nim znowu zacznie ględzić".
- Nie jest taka nastrojowa jak ty. Widzisz, to normalna kobieta. Nie chcę przez
to powiedzieć, że ty nie jesteś normalna, nie możesz nic poradzić na swoje depresje.
Ale ona nie jest taka wrażliwa.
- Nie trzeba, Ben...
- Nie, do diabła, chcę to wszystko z siebie zrzucić. "Na mnie" - pomyślała.
- Nigdy nie pozwalasz mi wyjaśnić - mówił. - Zawsze rzucasz na mnie jedno ze
swych cholernych spojrzeń, jakbyś chciała...
"Umieraj"
-... chciała, bym się zamknął. "Zamknij się"
- Nie dbasz o to, co czuje. - krzyczał teraz. - Zawsze tkwisz we własnym
małym świecie.
"Zamknij się" - pomyślała znowu.
Dwa doskonałe szeregi jego zębów spadły na siebie, trzeszcząc i pękając,
nerwy i ślina utworzyły różowawą pianę na brodzie, gdy jego usta zapadły się do
środka.
"Zamknij się" - powtarzała w myśli, gdy jego zdumione, dziecięce, błękitne
oczy wbiły się w czaszkę, a nos wwiercił się w mózg.
To już nie był Ben, lecz człowiek z czerwonym łbem jaszczurki, pożerającej się
łapczywie. Dzięki Bogu, raz na zawsze skończyły się te jego gadki.
Zaczęła czerpać przyjemność ze zmian, które na nim wymuszała.
Rozciągnęła go na podłodze i zaczęła kurczyć mu ręce i nogi, skupiając ciało i
oporne kości na coraz mniejszej przestrzeni. Ubranie zawinęło się do środka, a
tkanki żołądka, wyrwane z ciasno upakowanych wnętrzności, oplotły ciało. Palce
wyrastały mu teraz z łopatek, a ciągle walące wściekle stopy, zostały przywiązane do
jelit. Przewróciła go po raz ostatni, by ścisnąć kręgosłup w długą na stopę kolumnę
gnoju. To był koniec.
Po wyjściu z transu ujrzała Bena siedzącego na podłodze, zajmującego nie
więcej miejsca niż jedna z jego pięknych skórzanych aktówek. Krew, żółć i limfa
pulsowały słabo.
Tym razem nie czekała na pomoc. Wiedziała teraz, co robi (domyślała się
nawet jak) i uważała swoją zbrodnie za całkowicie uzasadnioną. Spakowała rzeczy i
opuściła dom.
"%7łyje - pomyślała. - Po raz pierwszy w całym moim paskudnym życiu".
Testament Vassiego (część pierwsza)
Opowiadam to marzącym o słodkiej, ale silnej kobiecie. To obietnica, jak
również wyznanie, a także i ostatnie słowa zgubionego człowieka, który chciał tylko
kochać i być kochanym. Siedzę tu drżąc, czekając na noc, czekając, aż znów
przyjdzie pod moje drzwi ten jęczący rajfur Koos i wymieni wszystko, co mam, na
klucz do jej pokoju. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •