[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się do góry nogami.
Nalana Gęba wyszczerzył zęby w krwiożerczym uśmiechu.
 Powiedziałem, że wszystko się wydało i tak naprawdę jest. Wiemy o Mac-
kintoshu i nie upieraj się, że go nie znasz. Wiemy o waszym chytrym planie, więc
lepiej będzie, jak dla odmiany powiesz nam prawdę.
Tym razem przeżyłem wstrząs. I to dość paskudny. Czułem się tak, jakbym
nagle chwycił w rękę drut pod napięciem. Miałem nadzieję, że twarz mnie nie
zdradziła. To, że szlag trafił moją przykrywkę, mogło oznaczać wiele rzeczy, ale
że wsypa sięgnęła aż Mackintosha. . . ? Sprawa zaczynała wyglądać diabelnie se-
rio.
 Na litość Boską!  zawołałem.  A kim jest ten Mackintosh?
 Strasznie śmieszne  rzekł lodowato Nalana Gęba. Spojrzał na zegarek. 
Widzę, że będziemy musieli sięgnąć po mocniejsze środki. Niestety, teraz jestem
umówiony i nie mam czasu. Daję ci jeszcze dwie godziny. Pomyśl sobie o tych
środkach. Zapewniam cię, będą okropnie nieprzyjemne.
Mimo całego przygnębienia omal nie roześmiałem mu się w twarz. Nalana
Gęba zachowywał się jak czarny charakter z kiepskie go filmu. Nigdzie nie był
umówiony, a dwie godziny dawał mi na to, bym się załamał, rozmyślając o czeka-
jących mnie torturach. I wcale nie zamierzał wychodzić. Zjawi się u mnie już za
godzinę, albo lepiej za trzy  zabieg obliczony na spotęgowanie mojej niepew-
111
ności. Nalana Gęba okazał się być amatorem, amatorem czerpiącym pomysły z
telewizji! Myślę, że miał za miękkie serduszko, by mnie torturować, że w cicho-
ści ducha żywił nadzieję, iż poddam się mniej czy bardziej dobrowolnie.
 Dobra jest  rzuciłem.  Jeśli chcesz, żebym ci wymyślił jakąś bajeczkę,
to ją wymyślę. Zajmie mi to ze dwie godziny.
 Nie chcemy bajeczek. Chcemy prawdy.
 Cholera jasna, przecież ją macie!
Wzruszył tylko ramionami i kiwnął na faceta za mną. Facet zaprowadził mnie
na górę. Państwo Reardenowie  jeśli to naprawdę byli oni  zdążyli już zniknąć
z holu. Przyszło mi do głowy, że w tym punkcie Nalana Gęba może spokojnie
blefować. W sprawie Reardenów tak, ale wiedział i o Mackintoshu. . .
Zamknięty na klucz w pokoju, zabrałem się do swojej roboty. Ogoliłem się
szybko, a maszynkę wraz z resztą rzeczy schowałem do kieszeni płaszcza. Ubra-
łem się, nałożyłem tweedową sportową kurtkę, chwyciłem nabitą skarpetę i trzy-
mając w ręku koniec zaimprowizowanego sznurka, zająłem pozycję za drzwiami.
Czekałem długo, zdawało mi się, że całe godziny, ale musiałem wytrwać na
posterunku, bowiem w rozgrywce tego typu trafić we właściwy moment to prze-
sądzić sprawę na swoją korzyść. Rozejrzałem się po sypialni i sprawdziłem, czy
wszystko gra. Grało. Drzwi do łazienki były uchylone, lecz wyglądały, jakby by-
ły zamknięte. Sznur pod ścianami pokoju nie rzucał się w oczy i trudno go było
dostrzec. Pozostało mi tylko sterczeć za drzwiami i czekać.
Choć zdawało się, że minęły wieki, zjawił się już po godzinie. Moje prze-
widywania się sprawdziły. Za drzwiami usłyszałem pomruk głosów i zacisnąłem
palce na sznurze. Z chwilą, gdy usłyszałem w zamku klucz, począłem ciągnąć,
wywierając stale rosnący nacisk na zatyczkę w rezerwuarze.
W momencie, gdy drzwi się otworzyły, w sedesie głośno spłynęła woda.
Nalana Gęba wszedł do pokoju sam. Wszedł bardzo ostrożnie, ale kiedy usły-
szał w łazience charakterystyczne bulgotanie, wyraznie się rozluznił. Zrobił krok
w przód, wyciągnął rękę, domknął za sobą drzwi i usłyszałem, jak stojący na ko-
rytarzu strażnik przekręca w zamku klucz. Nalana Gęba zrobił jeszcze jeden krok
naprzód. Wciąż nie oglądał się za siebie, a gdyby choć trochę obrócił głowę, doj-
rzał by mnie bez trudu. Ale jej nie odwrócił, po prostu na to nie wpadł. Cóż, byłem
przecież w łazience. . .
A wcale że nie! Huknąłem go przez łeb skarpetą tak mocno, że wciągnął ze
świstem powietrze. Huknąłem go o wiele mocniej niż listonosza przed biurem
Kiddykar. Kolana się pod nim ugięły, ale wciąż trzymał się na nogach. Obrócił
nieco głowę i zobaczyłem jego otwarte usta, którymi z trudem łapał oddech, usta,
którymi chciał wrzasnąć! Wiedziałem już, że moja skarpeta nie jest dość skutecz-
na  daleko jej było do przyzwoitego woreczka z piaskiem  więc łupnąłem go
jeszcze silniej, i jeszcze raz, aż wystukałem mu z czaszki przytomność.
Złapałem go, gdy padał. Nie chciałem, żeby lecąc na podłogę narobił huku, bo
112
ktoś czatujący za drzwiami mógł ten huk usłyszeć. Głuchy łomot, jaki towarzyszył
uderzeniom skarpety, zdawał się odbijać w sypialni donośnym echem, tak że na
chwilę zamarłem. Trzymałem faceta w ramionach i czekałem, co będzie dalej.
Nie wydarzyło się nic, więc z westchnieniem ulgi złożyłem jego cielsko na
podłodze. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było odebranie mu broni. Miał przy
sobie zgrabny, płaski pistolet z dziewięcioma nabojami w magazynku i pustą ko-
morą. Miałem rację, ten gość to w gruncie rzeczy amator. Nosić broń z pustą lufą
to tak, jak nosić kawał żelastwa! Jaki jest pożytek z pistoletu, który nie może
wystrzelić w ułamku sekundy?
Wcisnąłem magazynek, wprowadziłem kulę do lufy, sprawdziłem, czy skrzy-
dełko bezpiecznika jest opuszczone i schowałem broń do kieszeni. Cały czas coś
głośno bredziłem, bo nie chciałem, żeby strażnik w korytarzu słyszał głuchą ciszę.
Zdjąłem z Nalanej Gęby marynarkę, a potem szelki na broń. Związałem go
jak kurczaka, wykorzystując w tym celu podarte kawałki prześcieradła. Nie zapo-
mniałem też go zakneblować. Oddychał ustami, ciężko i głośno, i zastanawiałem
się przez chwilę, czy knebel go nie zadusi. Zaczął jednak oddychać chrapliwie
przez nos i już wiedziałem, że w sumie nie stuknąłem go zbyt mocno. Pomijając
moralny aspekt morderstwa, potrzebowałem go żywego, miałem określony plan.
Błyskawicznie sprawdziłem kieszenie jego marynarki. Znalazłem portfel.
Otworzyłem go na mgnienie oka i ujrzałem brzegi licznych banknotów. Zwiet-
nie! Wiedziałem, że pieniądze mi się przydadzą. Dalej portfela już nie badałem.
Wraz z małym notesem schowałem go do swojej tym razem kieszeni. Trafiłem
jeszcze na garść bilonu i dwa zapasowe magazynki. Skonfiskowałem i to, i to.
Całą resztę zostawiłem  z wyjątkiem scyzoryka i wiecznego pióra, bo obie te
rzeczy mogły okazać się bardzo przydatne.
Potem zabrałem się do wprowadzania w życie dalszej części mojego planu.
Chwyciłem materac, rzuciłem go na podłogę koło drzwi i za pomocą zdobycznego
scyzoryka rozprułem płócienne po szycie. W środku była bawełniana watolina,
całe mnóstwo cudownie palnej bawełnianej watoliny, którą zgarnąłem na kupkę,
przygotowując pożogę. Obok, pod ręką, umieściłem butelkę brandy i Drambuie.
Dopiero wtedy zerknąłem na Nalaną Gębę, który właśnie odzyski wał przy-
tomność. Ruszył się lekko, a nosem wydał ciężki, chrapliwy dzwięk  jęknął, ale
knebel skutecznie ów jęk zniekształcił. Skoczyłem do łazienki, chwyciłem szklan-
kę do mycia zębów, napełniłem ją zimną wodą, wróciłem do sypialni i zawartością
szklanki chlusnąłem mu w twarz. Znów chrapnął i otworzył oczy.
Musiał chyba przeżyć niezły szok, widząc przed nosem czarny otwór lufy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •