[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dobiegał go to z lewej, to z prawej strony, usiłował zagrodzić mu drogę, zajrzeć w oczy,
zatrzymać.
 Niech pan tylko posłucha, panie doktorze, niech pan tylko posłucha! Jutro z samego
rana przyjdziemy z łopatami  ja i Mądrzak.
Doktor nie odwrócił nawet głowy na tę propozycję.
 Ja i Mądrzak. Może jak ludzie zobaczą... Musi pan ich zrozumieć, musi pan nas
zrozumieć... Człowiek się tutaj urodził... Pan powiedział: gospodarz... że trzeba po
gospodarsku rozsądzić, czyj urodzaj będzie większy... Pan myśli, że to łatwo być takim
gospodarzem...?
Doktor przyśpieszył kroku. Wieczorek dobiegł go teraz z lewej strony i dotknął jego
rękawa.
 Staram się. Robię, co mogę. Podatek gruntowy zawsze w terminie. Pan myśli, że
to łatwo? Pan widzi, jaka tu ziemia.
Doktor spojrzał tylko na niego, ale nic nie rzekł.
Wieczorek zamilkł na chwilę i biegł przy nim, dysząc ciężko. Zbliżali się do rozwalonej
bramy dawnego parku dworskiego, z której ostały się tylko dwa murowane słupy z
nierozpoznawalnymi już dziś rzezbami na górze. W gospodzie we dworze czekali
Bobrowicz i Gaj.
Doktor zatrzymał się i patrzył przez chwilę w prześwietlony słońcem park. Na
rozległym trawniku stały trzy stare modrzewie obsypane jasną, puszystą zielonością. Kilku
chłopaków wspinało się po pniach, obłamując młode gałęzie.
 Złazcie mi zaraz, gówniarze!  krzyknął Wieczorek i jakby z usprawiedliwieniem
powiedział do doktora:  Jutro targ w mieście, chcą zarobić po parę groszy.
Doktor wciąż patrzył na niego w milczeniu i Wieczorek się
zmieszał. Potargał się za rzadkie włosy na ciemieniu, w jego oczach była znowu
żarliwa, namiętna chłopska rozpacz.
 Pan myśli, że to łatwo  zaczął, ale doktor nie pozwolił mu mówić. Dotknął jego
ramienia i wskazał rozwaloną bramę.
 Moglibyście to jakoś naprawić  powiedział.  Naprawić albo rozebrać do reszty.
 A gdy Wieczorek nic nie odpowiedział, skinął mu głową i poszedł alejką w kierunku
gospody-
W pustej salce siedział Michał nad nie dopitym kuflem piwa. Za bufetem nie było
nikogo. Za to z odległej kuchni dobiegał aż tu podniecony śmieszek Lukrecji i głos
Huberta.
 Instruuje ją, jak ma być usmażony kotlet dla doktora  wyjaśnił Michał. 
Wydostała skądś schab i Hubert walczy o to, żeby nie zmarnowała go do końca.
 Piętka jeszcze nie wrócił?  zapytał doktor siadając. Sylwester poszedł razem
z Kurką odnieść sprzęt do baraku.
 Nie, ale powinien zaraz tu być. Co przewodniczący?
 Według reguły.
 Aha!
 Z tym małym wyjątkiem, że chce przyjść jutro osobiście z łopatą.
 Zwariował!
 Niezupełnie. Cierpi na rozdwojenie jazni.
 Czy sądzi, że w ten sposób uda mu się ją scementować?
 Tego chyba nie pragnie. Wydaje mu się natomiast, że uzyska rozgrzeszenie
przynajmniej dla jednej z połówek.
Michał się zamyślił i doktor musiał trzepnąć go przez plecy, żeby przywołać go do
rzeczywistości.
 Bez kompleksów!  powiedział i huknął w stronę kuchni:  Jeść! Co się tam
dzieje, u diabła?
Wdowa ukazała się w drzwiach, cała w rumieńcach. Hubert postępował za nią z
niewinnie opuszczonym wzrokiem.
 Podać zupkę?  zapytała.
 Niech pani podaje cokolwiek, byle prędko!
Wdowa potrząsnęła kokieteryjnie loczkami nad czołem.
 To ja od rana zupkę gotuję, a pan doktor mówi: cokolwiek?
 Niech pani lepiej od razu poda kotlet  zdecydował Hu-
bert i dodał, gdy kaliniecka Lukrecja posłała mu spojrzenie zranionej łani:  Zupę pan
doktor zje na deser.
Kotlet okazał się tylko w miarę przypalony, a ponieważ ogórki pochodziły z puszki i
wdowa niewiele mogła im zaszkodzić  całość dania przedstawiała się jako tako,
zwłaszcza że i odcedzenia ziemniaków Hubert dopilnował osobiście. Także i Sylwester
zjawił się na czas i mógł skorzystać z ich świeżości.
 W domu wszystko w porządku?  zapytał doktor. Sylwester skinął głową. Nawet
się nie zdziwił, że doktor
obskurny barak nazwał domem. Mieszkali w nim już przeszło dwa tygodnie. Zresztą,
ten dom to był także las i rzeka, i zbocze wzgórza porosłe krzakami, które kwitły teraz
ściągając roje pszczół  Sylwester to rozumiał.
 W domu wszystko w porządku  powtórzył.
Wciąż bali się jakichś nieproszonych gości, którzy mogli złożyć im wizytę, kiedy byli w
polu. Początkowo żałowali, że barak nie stoi w centrum wsi, ale wtedy nie byłoby ani lasu,
ani rzeki, ani pokrytego kwiatami zbocza, nad którym unosiły się pszczoły.
 Oni są do wszystkiego zdolni  powiedziała wdowa. Nalewała piwo i nie
było widać jej twarzy, patrzyli jednak na nią dziwnie przykro dotknięci tym, co
powiedziała.
 Co to znaczy: do wszystkiego zdolni?  zapytał doktor.
Lukrecja postawiła przed nim kufel. Potem wróciła do bufetu i napełniła drugi dla
Sylwestra. Dopiero wtedy przysunęła sobie krzesło do ich stolika i usiadła, szukając w
kieszeniach fartucha papierosa. Hubert szybko podsunął jej paczkę grunwaldów. Zaciągnęła
się i przez zmrużone powieki spojrzała na doktora.
 Będą się bronić  powiedziała.
Doktor dopiero teraz zobaczył ją naprawdę. Patrzył na nią dzień w dzień, ale właściwie
nie znajdował w sobie dostatecznego zainteresowania, aby przyjrzeć się jej uważniej.
Musiała w swoim pojęciu być bardziej  kimś" dawniej za życia męża  niż teraz. Twarz
jej, jeszcze młoda, przytępiona była tym szczególnym wyrazem rezygnacji, któremu
człowiek poddaje się po przegraniu swoich wszystkich bitew. Może toczyła je tu, z tymi
ludzmi, a może oni byli tylko ich świadkami?
 Co pani ma na myśli?
 Nic konkretnego. Na razie nic konkretnego.
 Są przywiązani do ziemi  rzekł Michał cicho.  To zrozumiałe.
 Przecież to nie ich ziemia  wzruszyła ramionami wdowa.  Dostali ją z
parcelacji. Tu przed wojną byli sami małorolni i dworscy. Bardzo im się podobała
rewolucja, która im dała ziemię, teraz powinno im się także podobać...
 Niech pani przestanie  powiedział doktor.
Wdowa miała rację, widocznie tylko gotować nie umiała, a w innych sprawach
orientowała się należycie. Ale nie powinna o tym mówić, nie chcieli, żeby o tym mówiła.
Kobieta nie zwracała jednak na nich uwagi. Jej pogląd na sprawy wsi był równocześnie
rozrachunkiem z czymś własnym i nie byli jej potrzebni do tego słuchacze. Ciągnęła:
 Gdyby oni coś z tego rozumieli, ale oni rozumieją tylko to, co im przynosi
natychmiastową korzyść.
 To się odnosi do wszystkich ludzi  powiedział Gaj.  Do wszystkich!
 Może  wdowa zaciągnęła się głęboko papierosem.  Ale do nich przede
wszystkim.
 To pani powinna tu być sołtysem  zażartował Hubert.  Pani, nie
Wieczorek.  Chciał przerwać tę rozmowę, nie lubił problemów towarzyszących [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •