[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrze-
nia, tryskały werwą i humorem. Potem, nagle poważniejąc, znów rozpatrywał nieskoń-
czoną skalę form i odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go for-
my graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomate-
ria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrastała się z ust
uśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto,
na pograniczu ciała i ducha.
- Kto wie - mówił - ile jest cierpiących, okaleczonych, fragmentarycznych postaci ży-
cia, jak sztucznie sklecone, gwozdziami na gwałt zbite życie szaf i stołów, ukrzyżowane-
go drzewa, cichych męczenników okrutnej pomysłowości ludzkiej. Straszliwe transplan-
tacje obcych i nienawidzących się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęśliwą osobo-
wość.
Ile starej, mądrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych starych,
zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane, wypolerowane do niepoznaki ry-
sy, uśmiechy, spojrzenia!
Twarz mego ojca, gdy to mówił, rozeszła się zamyśloną lineaturą zmarszczek, stała się
podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie wspomnienia.
Przez chwilę myśleliśmy, że ojciec popadnie w stan drętwoty, który nawiedzał go czasem,
ale ocknął się nagle, opamiętał i tak ciągnął dalej:
26
- Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych umarłych. W ściany ich mieszkań
były wprawione, wmurowane ciała, twarze: w salonie stał ojciec - wypchany, wygarbo-
wana żona-nieboszczka była dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał
w swej kajucie lampę-meluzynę, zrobioną przez malajskich balsamistów z jego zamordo-
wanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie.
W ciszy kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli otwierała
rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lśniła błonka śliny, pękająca od cichego szeptu. Gło-
wonogi, żółwie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pająki,
przebierały w tej ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu...
Twarz mojego ojca przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myśli jego na drogach
nie wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów:
- Czy mam przemilczeć - mówił przyciszonym głosem - że brat mój na skutek długiej i
nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych, że biedna moja
kuzynka dniem i nocą nosiła go w poduszkach, nucąc nieszczęśliwemu stworzeniu nie-
skończone kołysanki nocy zimowych? Czy może być coś smutniejszego niż człowiek za-
mieniony w kiszkę hegarową? Co za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla
ich uczuć, co za rozwianie wszystkich nadziei, wiązanych z obiecującym młodzieńcem! A
jednak wierna miłość biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie.
- Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać! - jęknęła Polda przechylając się na
krześle. - Ucisz go, Adelo...
Dziewczęta wstały, Adela podeszła do ojca i wyciągniętym palcem uczyniła ruch za-
znaczający łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen przerażenia, cofać się ty-
łem przed kiwającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle, grożąc mu jadowicie pal-
cem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnęła przeciągając się. Obie z
Poldą, wsparte o siebie ramionami, spojrzały sobie w oczy z uśmiechem.
27
NEMROD
Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pew-
nego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze
mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łap-
kami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią.
Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entu-
zjazm chłopięcej duszy.
Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od naj-
piękniejszych zabawek? %7łe też stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy
na tak świetne pomysły i przynoszą z przedmieścia - o całkiem wczesnej, transcendental-
nej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej kuchni!
Ach! było się jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a
już to szczęście ziściło się, już czekało na nas, niedołężnie leżące na chłodnej podłodze
kuchni, nie docenione przez Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcze-
śniej! Talerzyk mleka na podłodze świadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, świad-
czył niestety także i o chwilach przeszłości, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach
przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału.
Ale przede mną leżała jeszcze cała przyszłość. Jakiż bezmiar doświadczeń, ekspery-
mentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza tajemnica sprowa-
dzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej
ciekawości. Było to nadwyraz interesujące, mieć na własność taką odrobinkę życia, taką
cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budzącej nieskończoną
ciekawość i respekt sekretny swą obcością, niespodzianą transpozycją tego samego wątku
życia, który i w nas był, na formę od naszej odmienną, zwierzęcą.
Zwierzęta! cel nienasyconej ciekawości, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stwo-
rzone po to, by człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację
na tysiąc kalejdoskopowych możliwości, każdą doprowadzoną do jakiegoś paradoksalne- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •