[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Katarzyny nieruchomieją, spojrzenie staje się twarde. Rysy twarzy tężeją zamieniając ją w ma-
skę. Przemiana trwa kilka sekund. Długo ćwiczyła przed lustrem pod okiem psychologów. Dy-
rektor dostrzegł zmianę. Teraz boi się jeszcze bardziej.
Dziewczyna, która siedzi przed nim nadal jest tą samą, ale o ile wcześniej czuł do niej nie-
chęć, teraz odczuwa niemal panikę.
 Panie dyrektorze  także jej głos stał się inny. Tembr obniżył się, słowa padają ciężko jak
odlane z żelaza.  Niech mi pan uwierzy, nie ma już innej przyszłości.
Nie poddał się od razu. Spróbował osadzić ją wzrokiem, lecz oczy dziewczyny, które jeszcze
przed chwilą wydawały się lekko maślane, teraz połyskują jak kawałki lodu. Nie chciała tego,
nie lubi zmuszać ludzi, łamać cudzej woli, ale jeśli nie ma innego wyjścia&
 Przyjmijmy, że panią zatrudnię&  dyrektor stara się ratować resztki honoru.
Zmiana jest błyskawiczna. Znowu siedzi przed nim ta sama sympatyczna, młoda kandydatka
na nauczycielkę, która weszła do jego gabinetu zaledwie kilka minut temu.
 Z pewnością pan nie pożałuje  uśmiecha się nieśmiało.
W tym momencie dyrektorowi świta myśl, że w sumie nieważne, skąd przyszła. Jest miła
i kompetentna, będzie można z nią pracować&
41
* * *
Mężczyzna w płaszczu przechadza się uliczkami krakowskiego Kazimierza. Wspomina. Nie
wszystko uległo zniszczeniu. Domy stoją nadal tam, gdzie stały, choć tu i ówdzie zieje straszli-
wa wyrwa. Dawno tu nie był, ale szybko dociera do celu swojej wędrówki. Synagoga Remuh,
zbudowana w XVI wieku przez Izraela Isserlesa Auerbacha dla jego syna Mojżesza, znanego
jako rabbi Moses Remuh& Przysadzista budowla otynkowana na biało, gościnnie otwarta bra-
ma w murze. Wędrowiec wchodzi w nią pewnym krokiem. Drzwi do wewnątrz kryją się w głębi
podwórza. Zanurza się w półmrok i ciszę przybytku. Jego oczy szybko przywykają do ciemno-
ści. Pod ścianą pali się niewielka wieczna lampka. Oznacza miejsce, w którym zazwyczaj sia-
dywał rabbi Remuh. Gdzieś z zakamarków, zza filaru, wyłania się niewysoki, kaprawy osobnik.
 Zwiedzanie płatne  informuje gościa.
Nieznajomy lustruje go zimnym spojrzeniem brązowych oczu. Strażnik czuje wzrok przeni-
kający aż do kości.
 Przepraszam  bąka.  Myślałem, że pan jest turystą.
Przybysz spokojnie odwraca głowę i patrząc na lampkę popada w zadumę. Będzie tak stał
przeszło godzinę. Rabbi Remuh, jedyny człowiek, który świadomie odrzucił dar& Mężczyzna
wychodzi. Kroczy pewnie śmierdzącymi zaułkami. Kazimierscy żule patrzą ze swoich poste-
runków przed bramami. Facet jest obcy. Nie pamiętają jego twarzy. Ale jednocześnie widać, że
czuje się tu jak u siebie w domu. Zagraniczny płaszcz, poznają to po dziwacznym kroju, złoty
szwajcarski zegarek na przegubie, elegancka skórzana teczka pod pachą& Wygląda na nadzia-
nego, a Kazimierz to miejsce, gdzie czerwone twarze polują na jeleni& Jednak jest w nim coś
dziwnego. Wyczuwają, że to prawdziwy mężczyzna, jeden z ostatnich przedstawicieli wymie-
rającego gatunku. Nie wiadomo, czy jest uzbrojony, ale i tak nie odważą się go zaczepić. Tacy
nie muszą mieć broni. Zaatakować można kogoś, kto się przestraszy. Kogoś, w kim lęk stłumi
natychmiast wolę oporu. Ale ten typek nie wygląda na takiego, który byłby w stanie odczuwać
lęk. Nóż czy pistolet nie zrobią na nim wrażenia. Przyjmie walkę. I może wygrać. Za duże
ryzyko. Lepiej poczekać na innego.
Człowiek w płaszczu wychodzi z zaułka na plac. Mieści się tu lokal o nazwie  Alchemia .
Przybysz czyta napis na szyldzie i parska krótkim, dzwięcznym śmiechem.
* * *
Szkoła. Poobijane ławki, brudne szyby w oknach. Dyrekcja zatrudniła sprzątaczkę, ale babie
wyraznie nie chce się pracować. Korytarz przetarła froterką tylko przez środek. Pod ścianami
leży warstwa geologiczna nie ruszana od dziesięcioleci. Podłogę należało wypastować tydzień
przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale zrobiono to zaledwie wczoraj. Nikt nie pomyślał, by
budynek nocą wywietrzyć. Smród pasty do parkietu walczy o lepsze z wonią lizolu.
42
Firanki teoretycznie wyprano w lecie, ale ekipa która się tym zajmowała, ukradła przy okazji
połowę proszku. Aawki wymyto wodą z dodatkiem domestosu. To także wykonano w ostatniej
chwili. Zapach chloru jest ciągle wyraznie wyczuwalny.
Nauczycielka będąca wychowawczynią tej klasy, sprawia wrażenie kompletnie niekompe-
tentnej. Przedłużyła sobie wakacje o dwa tygodnie, symulując chorobę. Czerwona opalenizna
na jej nalanym obliczu świadczy, że wylegiwała się przez ten czas na plaży& Pierwsza lekcja to
fizyka. Kobieta wyraznie nie ma pojęcia, co zrobić z czasem i z uczniami. Przez trzydzieści
minut dyktuje im regulamin pracowni. Pozostały kwadrans spędza na zapleczu, robiąc sobie
herbatę. Nie szanuje czasu uczniów, zwisa jej totalnie wszystko. A ponoć w tym kraju jest dwu-
dziestoprocentowe bezrobocie. Przecież można na jej miejsce zatrudnić kogoś, kto coś wie
i potrafi to przekazać&
Monika Stiepankovic siedzi w pierwszej ławce, pod oknem. Czuje na sobie taksujące spoj-
rzenia całej klasy. Pierwszy dzień w polskiej szkole. Miała rację by nie zakładać sukienki. Ubrała
się w jeansy i wojskowego kroju bawełnianą koszulę. Uczniowie wykorzystując nieobecność
nauczycielki gawędzą sobie. Słucha.
Przez ostatni miesiąc pracowała ciężko ucząc się polskiego po kilka  kilkanaście godzin
dziennie. Jeden z żołnierzy polskiego batalionu KFOR zrobił studia pedagogiczne. Teoretycz-
nie jego zadaniem miała być organizacja szkół dla mniejszości serbskiej w Kosowie. Z braku
uczniów, dla zabicia czasu, zaczął uczyć ją swojego języka. Trzydzieści dni to nie za dużo, ale
miała książki, kasety z filmami i kilkudziesięciu żołnierzy, dla których konwersacja z miłą szes-
nastolatką była przyjemnym urozmaiceniem ciężkiej służby daleko od domu.
Zna polski wystarczająco dobrze, by rozmawiać. Trochę trudniej wyłapać jej wypowiedzi
nastolatków siedzących przy sąsiednich ławkach. To, co dociera do jej uszu, to głównie wulga-
ryzmy. Kręci głową ze zdumieniem. Przecież do liceów powinna uczęszczać młodzież pocho-
dząca z klasy średniej. Tymczasem w całej grupie nie widzi nikogo sensownego. Zbieranina,
hołota, dzicz  umysł podsuwa jej usłużnie stosowne epitety. Koszmarna banda. Farbowane
włosy, kolczyki w nosach, debilne naszywki na plecakach. Trzy albo cztery osoby przyszły na
lekcję naćpane& Kilku wygląda jak na ciężkim kacu. Chłopcy taksują ją spojrzeniami. Rozbie-
rają w myślach. Czuje ich podniecenie. Co tak na nich działa? Jasne włosy? Fakt, jest jedyną
naturalną blondynką w klasie& Dobrze, że koszula, o jeden numer za duża, zaciera skutecznie
kształty jej sylwetki.
Korytarz wita ją kwaśnym zapachem potu  z braku odpowiednio pojemnej sali gimna- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •