[ Pobierz całość w formacie PDF ]

To był właśnie taki dzień.
W samym dystrykcie Maardam znajdowało się obecnie trzynaście
potencjalnych ofiar. Specjalnie dla nich komisarz zebrał oddział
złożony z wszelkiej maści stażystów i konstabli, zwierzchnictwo
nad nim powierzajÄ…c niestrudzonemu Widmarowi Krause.
Kiedy już wszystko było gotowe, Van Veeteren rozparł się w
krześle i spróbował oszacować, na ile skuteczna będzie ta skądinąd
kosztowna ochrona. Doszedł do wniosku, że to w sumie jak z
prezerwatywą  można z, można i bez.
Ale przecież, przekonywał sam siebie, fikcyjna czy też raczej
symulowana ochrona i tak jest lepsza niż żadna. Choćby dlatego, że
dzięki niej on sam będzie kryty.
ResztÄ™ popoÅ‚udnia i wieczoru Van Veeteren, Reinhart i Münster
spędzili na dalszych rozważaniach o charakterze i tożsamości sprawcy
oraz na opracowywaniu systemu, według którego po raz kolejny mieli
przesłuchać dwudziestu pięciu jeszcze niezamordowanych (także w
tym przypadku postanowili wykluczyć tych z zagranicy, przynajmniej
na razie). Dodatkowo co chwilę przerywał im któryś z dyżurnych lub
panna Katz, przynosząc informacje od obywateli, które zaczęły
spływać, mimo że od konferencji prasowej minęło zaledwie parę
godzin.
Około ósmej Reinhart nie wytrzymał.
 Walić to!  krzyknął, rzucając kartkę, którą akurat czytał.  Nie
da się myśleć, kiedy człowiek bez przerwy musi harować.
 Możesz nas zaprosić na piwo  powiedział Van Veeteren.
 Dobra. Papierosa też pewnie byś chciał?
 Co najwyżej kilka  odparł skromnie komisarz.
I właśnie to zaprzątało mu głowę przez połowę drogi do
Loewingen.
Nie powinienem palić, pomyślał.
I piję za dużo piwa.
Ani jedno, ani drugie nie wychodzi mi na dobre, a już na pewno
nie papierosy. Niemal rok temu, po operacji na raka jelita grubego,
jakiś lekarz naiwnie oznajmił mu, że jedna, dwie szklanki piwa od
czasu do czasu nie zaszkodzą. Van Veeteren natychmiast wyrył sobie
tę radę w pamięci; wiedział, że nigdy jej nie zapomni, choćby miał
dożyć stu dziesięciu lat.
A co do papierosów, to przecież jak człowiek sobie czasem zapali,
to chyba lepiej mu się myśli? Tak czy inaczej, trochę częściej
powinienem grać z Münsterem w badmintona. No i uprawiać jogging.
Niech no tylko to przeklęte przeziębienie się skończy.
Dopiero kiedy minął znany sobie z dzieciństwa dom w
Penderdixte, skierował myśli na inne tory i zaczął analizować
śledztwo. To cholerne śledztwo.
Trzy zabójstwa.
Trzech mężczyzn zastrzelonych z zimną krwią.
W ciągu niecałego miesiąca.
Niewątpliwie to ostatnia zbrodnia wymagała największej
brawury. Jakkolwiek by na to patrzeć, jakiekolwiek założenia przyjąć,
po prostu nie dawało się tego złożyć w logiczną całość.
Pytania były oczywiste.
Czy wśród ponad trzydziestu kadetów istniała jakaś mniejsza
grupa? (Daj Boże!  wyrwało się poprzedniego dnia Reinhartowi nad
piwem, a musiało to o czymś świadczyć, bo Reinhart nie miał w
zwyczaju odwoływać się do sfery sacrum).
A jeśli nie, jeśli morderca czyhał na życie wszystkich, to musi być
szaleńcem kierującym się jakimś niepojętym, irracjonalnym, może
chorym motywem. Bo przecież nikt nie może mieć dobrego powodu,
żeby zabić trzydzieści trzy osoby, jedną po drugiej.
Przynajmniej nie w mniemaniu komisarza Van Veeterena. A taki
wyrachowany szaleniec był ostatnim przeciwnikiem, jakiego by sobie
życzyli, co do tego byli zgodni.
Ale jeśli jednak mniejsza grupa istnieje?
Van Veeteren wyłuskał z kieszeni dwie wykałaczki i włożył
między zęby, ale po sekundzie rzucił je na podłogę i zapalił papierosa.
W takim razie, pomyślał po pierwszym wyostrzającym
koncentrację buchu, Innings powinien był (a może musiał?) wiedzieć,
że należy do grupy i że jest w niebezpieczeństwie. Co do tego nie ma
żadnych wątpliwości.
Mimo to wpuścił zabójcę do domu i bez mrugnięcia okiem dał się
zastrzelić. Dlaczego?
Ale na tym nie koniec  teraz Van Veeteren zrozumiał, że może
ciągnąć ten łańcuch hipotez  bo jest jeszcze drugie dno.
Otóż niedorzecznością było, by Innings wpuścił do domu osobę, o
której wiedział, że chce go zabić. Najwidoczniej więc niczego się nie
domyślał. Jeśli jednak wiedział, że jest w niebezpieczeństwie, to
chyba mało prawdopodobne, żeby wpuścił do domu obcego?
Zatem, pomyślał komisarz, zwalniając, bo z przodu pojawił się
traktor, Innings musiał znać osobę, którą zaprosił na herbatę i której
pozwolił się zabić. Znać ją i ufać jej.
 Czyż nie?  rzucił Van Veeteren w powietrze, wyprzedzając
wściekle wymachującego nań traktorzystę.  To musiał być ktoś
znajomy!
Na tym jednak jego domysły się skończyły.
Westchnął i zaciągnął się głęboko niezbyt smacznym papierosem.
Stwierdził, że czuje się jak idiota, który chce wyjść ze szpitala, a teraz
mozoli się nad trzyklockową układanką, żeby pokazać lekarzom, że
nadaje siÄ™ do wypisu.
Niezbyt przyjemna wizja, ale jeśli Van Veeteren już jakieś
miewał, to właśnie takie. Niech to cholera, pomyślał. Mam nadzieję,
że Reinhart rozwiąże tę sprawę.
Zabudowania Loewingen rozciągały się na sporym terenie.
Znajdowało się wśród nich zaledwie kilka fabryk i zakładów, jeszcze
mniej kamienic i bloków, za to całe mnóstwo domków
jednorodzinnych. I chociaż miasteczko miało rynek pamiętający
średniowiecze, to było jednym z tych miejsc, w których się tylko
mieszka. Kolejna przebrzydła monokultura typowa dla końca
dwudziestego wieku, pomyślał Van Veeteren, kiedy wreszcie udało
mu się znalezć odpowiedni kwartał domków.
Monotonnie i nudno, ale bezpiecznie.
To znaczy bezpiecznie jak bezpiecznie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •