[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy ja coś mówię, panienko? Mnie wszystko jedno. Byle tylko dobrze było.
 Byle tylko dobrze było  powtórzyła szeptem Helena.
24
Kiedy wyszła z trudem na ganek, stanęła, obejmując rękami popękaną kolumnę i długo
patrzyła na ten mały świat Bohini, i nie mogła go poznać. Zdawało się jej, że patrzy przez szkło
rozbitej butelki kolorowej. To była kiedyś ulubiona zabawa dzieci: oglądać świat przez
soczewkę strzaskanego szkła. I ona teraz patrzyła na zmienione perspektywy dróg i dróżek, na
ogołocone drzewa i krzaki. Tylko dziki chmiel rozplenił się przez te dni, jak żółta nić przeszył
park, sad, nawet alejkę lipową. Tak, przez ten czas choroby świat zżółkł, podszedł krwawymi
zaciekami, gdzieniegdzie sczerniał. Nawet modrzew spurpurowiał, jakby go ktoś opryskał
jagodowym sokiem.
 Ileż to będzie dni  spytała sama siebie, zstępując ostrożnie ze schodów, z wyciągniętymi
jak ślepiec rękami.  Ależ ja jestem słaba. Może to i dobrze, że jestem słaba. Ale przecież
wewnętrzne napięcie nie minęło w czasie choroby.
Uniosła głowę, na niebie leżała cieniutka powłoka cirrusów. A gdzie bocian Maciej,
pomyślała. Gniazdo było puste, czarne, bez życia. Szkoda, że nie ma Macieja. Wszystko dokądś
odchodzi. Tylko my musimy zostać.
Wtedy poczuła czyjąś obecność za plecami. Odwróciła się z wyciągniętymi rękami
szukającymi oparcia. Pan Michał Konwicki stał oparty na dubeltówce i przyglądał się córce.
Chciała podejść do niego, lecz on po raz pierwszy od lat poruszył ustami, wreszcie je
otworzył, jakby z zamiarem powiedzenia czegoś ważnego.
Helena szła ku niemu z trudem przez żwir podjazdu. Zdawało się, że i on wyciągnie do niej
ręce, że ją złapie w locie, podtrzyma i wprowadzi na ganek. Ale on tylko otwierał i zamykał usta,
nie mogąc przerwać niemoty.
 Co, ojcze? Co się zdarzyło? Co chcesz powiedzieć?
Pan Michał zajęczał jak stara fisharmonia i wreszcie wychrypiał:
 %7łeby już tu jego noga nigdy nie postała. Ona zatrzymała się przed schodkami.
 Ojcze, czy ty mnie kiedykolwiek kochałeś?
 Ja przestrzegam ciebie i jego.
Kręciło się jej w głowie i ten wyzłocony świat dokoła, cała ta okolica zmieniona nie do
poznania w czasie choroby, i to niebo pokryte pleśnią cirrusów, wszystko chwiało się, huśtało,
a w skroniach waliły kowalskie młoty. Czy ja jestem podobna do ojca czy do matki. Po kim
wzięłam te włosy z czerwonawym połyskiem i ten charakter samotnika.
 Po latach tylko tyle masz mi do powiedzenia?  spytała. Spostrzegła raptem, że jego wąsy
drżą rozpaczliwie, jakby powstrzymywał szczękanie zębów.
 %7łeby noga jego więcej tu nie postała.
Aapiąc z trudem równowagę wchodziła na schodki.
 Papo, co się z tobą działo przez tyle lat? Ojciec zaczął cofać się przed nią jak przed
widmem.
 Pamiętaj, córko, i jemu to powiedz.
Chwyciła się kolumny ganku. Poczuła drzazgę wbijającą się w skórę dłoni. Jestem już
zdrowa, pomyślała. Czuję zwykły codzienny ból. I ogarnął ją nagły strach wobec tego życia,
które jeszcze przed nią, które rodzi się nie wiadomo gdzie, czy w niebie, czy w piekle.
 Dlaczego nigdy nie mówiłeś mi o mamie? Ja nie znam swojej matki.
Ojciec cofał się, aż stanął na progu domu. Opuścił lufy dubeltówki przytrzymując jej kolbę
łokciem.
 Będzie wielka bieda. Na zatratę idzie nasz ród.
Helenie wydało się, że słyszy ten dziwny odgłos zmęczonej ziemi. Pewnie tylko ja słyszę,
przemknęło jej przez opustoszałą, jakby za obszerną głowę. Gorączka wypaliła we mnie
wszystko. I poczuła raptowny ból serca, ból serca prawdziwy albo nagle wymyślony.
 A jeśli ja go kocham?
Ojciec patrzył chwilę w zaklęsłe deski podłogi ganku. Potem uniósł głowę i patrząc jej
w oczy, odezwał się cicho:
 I dla ciebie, i dla niego lepiej będzie, jeżeli go znienawidzisz. Postąpiła znowu kilka
kroków w jego stronę. Ojciec cofnął się w mrok sieni.
 Ojcze, czy ty widzisz, jakie jest moje życie? Czy ty myślisz o mnie kiedy jak inni ojcowie?
Nabrał powietrza w płuca z ciężkim rzężeniem. Odezwał się zegar z głębi domu, wybijając
jeszcze jedną godzinę.
 Wszyscy umarli. Jesteśmy nieżywi. Taki los. Takie rozporządzenie nieba.
 Ja jeszcze żyję. Słyszysz, ojcze? Wróciłam do życia, choć już jedną nogą byłam po tamtej
stronie. Chcę żyć krótki moment tak jak chcę, po swojemu, po mojemu.
Wtedy ojciec podniósł lufy.
 Patrz  przełamał dubeltówkę  mam tu kulę święconą na złe moce. Ta kula ima się nawet
diabła.
Zamknął broń i jakby na palcach, jakby nie chcąc kogoś nieznanego obudzić, odszedł w głąb
domu.
 Usiądę na powietrzu  rzekła sama do siebie.  Jestem taka zmęczona. Stale mówię o tym
zmęczeniu. Szukam ratunku w zmęczeniu.
Patrzyła na wynędzniałe krzaczki koło ganku, na czarne pokrzywy i resztki jesiennych
kwiatów. Usiłowała pozbierać myśli, które rozpierzchły się nie wiadomo dokąd, spłoszone przez
zwidy przebytej gorączki. Nagle zobaczyła przed sobą tę rudą głowę, chciała krzyknąć, ale to był
tylko refleks jesiennego słońca, co przebiło się raptem przez chmury i przez sczerwieniały
winograd.
 Czy to on jest taki silny, czy ja taka słaba  szepnęła. Znowu zeszła z ganku i bezwiednie
zaczęła iść przez stary park.
Zatrzymywała się koło drzew, obejmowała sczerniałe pnie jak dobrych znajomych,
przykładała ucho do mokrej kory, ale słyszała tylko bicie własnego serca. Wszędzie wisiały
girlandy uschniętego dzikiego chmielu. Kręci mi się w głowie, myślała. To od świeżego
powietrza. Za długo leżałam w łóżku. Zwiat nie czekał na mnie. Poszedł swoją drogą. Spojrzę
tylko na rzekę.
Potem szła przez łąkę, zrudziałą, prawie już nieżywą.
 Strasznie długo chorowałam  powiedziała.  Ale choroba nie minęła.
I nie wiadomo czemu, zaśmiała się nieoczekiwanie. W wielkim karczu z ramionami korzeni
sterczących ku niebu smykały jakieś czerwonawe zwierzątka. Były to małe liski pozostawione
przy gniezdzie bez opieki mamy. Zamiast skryć się najgłębiej w jamie pod wykrotem,
zatrzymały się przy tym swoim domu i strasznie ciekawe z dziecinną nieostrożnością
obserwowały przechodzącą Helenę. Pomachała im ręką z nagłą wesołością. Dlaczego się śmieję,
myślała. Nie ma żadnych powodów do śmiechu. Może dlatego się śmieję.
Zatrzymała się na brzegu rzeki. Tu także królował dziki chmiel. Gdzież on był przedtem.
Dlaczego wcześniej nie widziałam tego chmielu. Słał się teraz nawet na krzakach dzikich
porzeczek. A w dole płynęła cierpliwie na zachód albo raczej na południowy zachód rzeka Wilia,
płynęła w tych stronach bardzo kręto, zataczając skomplikowane pętle jakby na pamiątkę
niezdecydowania i rozpaczy tych pierwszych ludzi, co odchodzili z raju.
Chwytając się krzaków zsunęła się na dół, prawie na sam brzeg wody. Gdzież to ich miejsce.
Zmyły deszcze, zasypały wiatry. Te ostre jak brzytwa trawy zżółkły i zmarniały, piasek
ściemniał. Pewnie to było pod tym krzakiem, na którym teraz pająk rozpiął srebrną sieć
z migocącymi kropelkami wilgoci.
Znowu poczuła się słabo. Z trudem osunęła się na czarny pień rzecznego dębu. Patrzyła na
migotliwą toń wody odbijającą fiołkowość nieba przez cienkie jak koronki cirrusy.
 Miłość to jedna wielka zgryzota  powiedziała cicho i chciała jeszcze raz powtórzyć to [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •