[ Pobierz całość w formacie PDF ]

właśnie owo szczęście, ów wizerunek kobiety, którą miesiąc potem spotkał na jawie.
W tym dziele stworzenia uczestniczyło wszystko  i spokojne litografie na ścianach, i
zaokienny szczebiot, i brązowe oblicze Chrystusa w ramie obrazu i nawet mała
fontanna umywalki. Rodzący się wizerunek wiązał, wchłaniał cały słoneczny wdzięk
tego pokoju i bez niego nigdy by oczywiście nie powstał. Było to w końcu po prostu
młodzieńcze przeczucie, słodki opar, ale Ganinowi wydawało się teraz, że nigdy tego
rodzaju przeczucie nie spełniło się z taką doskonałością. Przez cały dzień wędrował ze
skwerku na skwer, z kawiarni do kawiarni, a wspomnienie nieustannie polatywało
przed nim niczym kwietniowe obłoki na delikatnym berlińskim niebie. Ludzie
siedzący w kawiarniach przypuszczali, że temu człowiekowi, w takim skupieniu
spoglądającemu przed siebie, przydarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, on zaś na
ulicy potrącał w roztargnieniu idących z naprzeciwka, a raz szybki automobil klnąc
zahamował, bo omal go nie potrącił.
Był bóstwem odtwarzającym zaprzepaszczony świat. Stopniowo wskrzeszał
świat dla kobiety, której nie śmiał do niego wprowadzić, dopóki nie będzie całkiem
gotów. Ale jej wizerunek, jej obecność, cień wspomnienia o niej domagały się tego,
ażeby wreszcie wskrzesił także ją, umyślnie więc odsuwał jej wizerunek, bo chciał
zbliżyć się do niego powoli, krok po kroku, tak jak wtedy przed dziewięcioma laty. W
obawie, że zabłądzi, zagubi się w świetlistym labiryncie pamięci, odtwarzał swą dawną
drogę ostrożnie, troskliwie, nawracając czasem do zapomnianego szczegółu, ale nie
wybiegając naprzód. Tego wiosennego wtorku, chodząc bez celu po Berlinie, rze-
czywiście powracał do zdrowia, doznawał uczucia z pierwszego dnia rekonwalescencji,
słabości w nogach. Przeglądał się we wszystkich lustrach. Bielizna i ubranie wydawały
mu się niezwykle czyste, obszerne i trochę obce. Szedł powoli szeroką aleją
prowadzącą sprzed domu w gąszcz parku. Tu i ówdzie wyłaniały się z ziemi fioletowej
od cieni listowia czarne, kręto biegnące kopczyki  dzieło kretów. Włożył białe
spodnie i fioletowe skarpetki. Marzył, że w parku kogoś spotka  jeszcze nie wiedział
kogo.
Doszedłszy do końca alei, gdzie w ciemnej zieleni iglastych drzew lśniła biała
ławka, zawrócił i daleko przed sobą, w prześwicie między lipami, dojrzał poma-
rańczowy piasek parkowego placyku i połyskujące szyby werandy.
Pielęgniarka odjechała do Petersburga  długo wychylała się z powozu,
machała krótką ręką, a wiatr targał jej chustką. Nadeszły teraz radosne, rześkie dni.
We dworze było chłodno, na parkiecie leżały płaszcze słońca. A po dwóch tygodniach
uganiał już do ogłupienia na rowerze i grał w słupki z synem dojarki. W tydzień
pózniej zaś stało się to, na co tak czekał.  Gdzież się to wszystko podziało  westchnął
Ganin.  Gdzie jest teraz tamto słońce, słupki, które tak wesoło brzęczały i
podskakiwały, mój rower z nisko osadzoną kierownicą i wielką przekładnią?... Istnieje
podobno zasada, zgodnie z którą nic nie ginie, nie sposób zniszczyć materii, a więc do
tej pory istnieją gdzieś drzazgi od moich kijków i szprychy od roweru. Cały kłopot w
tym, że nigdy nie da siÄ™ ich znowu zespolić w caÅ‚ość. CzytaÅ‚em o «nieustajÄ…cym
nawrocie»... A jeÅ›li ten skomplikowany pasjans nigdy nie wyjdzie po raz drugi? No
właśnie... Czegoś tu w żaden sposób nie potrafię zrozumieć... Czy naprawdę to
wszystko umrze razem ze mną? Jestem teraz sam w obcym mieście. Jestem pijany.
Aeb mi pęka od koniaku i piwa. Nogi nawłóczyły się, ile mogły. A zaraz przecież może
mi pęknąć serce, razem z nim zaś pęknie mój świat... Nie potrafię tego zrozumieć..."
Znalazł się znowu na tym samym skwerze, ale teraz było bardzo zimno, niebo
powlokło się pod wieczór bladością omdlenia.
 Zostały cztery dni: środa, czwartek, piątek, sobota. A ja mogę zaraz umrzeć..."
 Trzeba wziąć się w garść  wymamrotał nagle, marszcząc ciemne brwi. 
Dosyć tego. Czas do domu.
Na podeście schodów spotkał Ałfierowa, który przygarbiony trochę w swym
niezwykle szerokim palcie, wydymając wargi, uważnie wsuwał klucz do zamka windy.
 IdÄ™ po gazetÄ™, panie Lwie. Przejdzie siÄ™ pan ze mnÄ…?
 Dziękuję  odpowiedział Ganin i skierował się do pokoju.
Ująwszy jednak klamkę zatrzymał się. Owładnęła nim błyskawiczna pokusa.
Usłyszał, jak Ałfierow wsiadł do windy, jak maszyneria ze żmudnym, głuchym
łoskotem zjechała w dół i tam zgrzytnęła. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •