[ Pobierz całość w formacie PDF ]

R
L
T
tymczasem Sam trzymał mnie w objęciach. Gorzka rozpacz. Byliśmy dwojgiem załamanych ludzi,
każde z nas samotne w naszej wspólnej żałobie. Już nigdy nie moglibyśmy się połączyć.
Przez chwilę miałam przed oczyma Mary. Próbowałam sobie wyobrazić wnętrze jej trumny, tę
litą ciemność, której już nigdy nie miało przeniknąć światło. Nie odeszłam, póki nie zobaczyłam, że
grabarze wrzucili do otworu dość ziemi, by całkiem przykryć trumnę. Nikogo już nie było. Rodzina
Nory czekała w samochodzie, przyglądając mi się przez zaparowane szyby. Kiedy wsiadałam, Nora
powiedziała z wyrzutem:
- U nas to nie jest w zwyczaju, żeby się przyglądać, jak zakopują trumnę.
Od farmy O'Driscollów zeszłam do zatoczki Gortbreac. Przed chatą stał ubłocony samochód,
jeden z tych, które Nora nazywa starymi gruchotami. Miał ohydne, brudne pokrowce na siedzeniach,
ze wzorem w tygrysie paski, jedno z tylnych okien wypełniała płyta z karbowanego plastiku zamoco-
wana taśmą klejącą. Weszłam do środka. Mickey siedział przy stole z dwoma innymi mężczyznami,
pili herbatę i jedli herbatniki o nazwie  Siódme niebo". Jednym z nich był ten człowiek z Telekomu-
nikacji Irlandzkiej, drugim Willy Hayes, listonosz. Jedno rozczarowanie mniej, jedno więcej... Obraz
leżał na stole.
Wszyscy trzej unieśli palce w lakonicznym, charakterystycznym dla Cork geście pozdrowienia;
tak samo machają do siebie, kiedy spotykają się na drodze za kierownicami traktorów albo samocho-
dów. Będzie mi brakowało tego miejsca. Nie zwracając uwagi na faceta z Telekomunikacji, przez
chwilę pytająco patrzyłam na Willy'ego, a on skinął głową, lekko wzruszając ramionami na potwier-
dzenie.
- Zmiana planów - powiedział Mickey.
Co znowu? Nagle się przeraziłam. Przez chwilę naprawdę myślałam, że postanowili mnie zabić.
- Wracamy do planu A. Hałas to ryzyko, na które nie możemy sobie pozwolić. Ale miałaś dobry
pomysł. Dlatego naszykowaliśmy benzynę i trochę starego siana z szopy.
- Spalicie go?
- Ano spalimy. Czekaliśmy tylko na ciebie. No jak tam, ładnie pożegnali staruszkę?
Nie odpowiedziałam. Podniosłam obraz ze stołu i przeszłam przez pokój, żeby popatrzeć na
niego w świetle, przy oknie.
- Zdejmę to szkło - powiedziałam. - Nie będzie wam potrzebne.
Szłam za nimi, niosąc obraz. W milczącej procesji wyszliśmy na boczne podwórze. To tam wi-
działam ślady wcześniejszych ognisk. Było bardzo cicho. Pewnie prawie wszyscy w Gortbreac zasia-
dali właśnie do obiadu, podawanego tutaj w połowie dnia.
Przy jednej z kupek popiołu stała zapleśniała bela siana i czerwony plastikowy kanister na ben-
zynę. Facet z Telekomunikacji wyciągnął z kieszeni kurtki miniaturową kamerę i zdjął wieczko z
obiektywu.
R
L
T
- Wszyscy mają się zamknąć - polecił. - Na tej taśmie nie ma być żadnych głosów. Nie ma być
na niej nic, co pomogłoby namierzyć to miejsce. Będę ciasno kadrował.
Mickey delikatnie rozgarnął siano, tworząc luzne, z wyglądu wygodne gniazdko, a potem Willy
ułożył na wierzchu egzemplarz aktualnego  Irish Timesa", tak by jak najlepiej widać było nagłówek.
W Mallow doszło do awarii kanalizacji, zatrucie ryb w rzece Blackwater miało zle wpłynąć na naj-
bliższy sezon wędkarski.
Ułożyłam obraz na gazecie, delikatnie, jakbym układała śpiące dziecko w łóżeczku. Wszystkie
kolory wydawały mi się zabłocone, wytarte, przytłumione przez dziwny światłocień nieba, po którym
sunęły chmury. Miała puste oczy. Ręce płaskie, bezmyślne, bez formy, bez wdzięku. W tym obrazie
nie było magii. Niemrawy popołudniowy wiatr zdawał się wypierać całą przejrzystość z powietrza.
Mickey oblał wszystko benzyną. Willy zapalił zapałkę. Było tak cicho, że słyszałam szum ka-
mery. Rzucił zapałkę i w górę wystrzeliła płachta ognia, ze wstrętnym, czarnym dymem kłębiącym się
z brzegu.
To był bardzo mały obraz i już po chwili przestał istnieć. Osmalona deska paliła się jeszcze
przez kilka minut. Facet z Telekomunikacji zrobił najazd, przyklękając, żeby pokazać cienkie, zwę-
glone kawałki ramy, wciąż ułożone w kształt prostokąta. Zaczęłam się oddalać. Mickey zgarnął paty-
kiem czarne resztki na stertę, a potem rozlał pozostałą benzynę na ostatnie kępki siana. Odwróciłam
się, żeby spojrzeć na niego po raz ostatni. Twarz miał obojętną, nijaką. Jeszcze zabłysła iskra, płomie-
nie skoczyły w górę. Niebawem szczątki deski przeobraziły się w biały popiół, który niczym śnieg
uniósł się razem z wiatrem.
Nie miałam nic więcej do powiedzenia Mickeyowi. Nie mam nic nikomu do powiedzenia. I nie
sądzę, by to się miało zmienić, w każdym razie nie przez długi, długi czas. Mam w sobie pustkę. Wi-
działam koniec Lekcji muzyki. Przebrałam się, wzięłam torbę i wyszłam. Nie obejrzałam się za siebie.
Byłam dopiero w połowie drogi do Ballyroe, kiedy usłyszałam za sobą traktor, a gdy zeszłam na
pobocze, żeby go przepuścić, usłyszałam, że zwalnia i przystaje. Odwróciłam się - to był Billy Houli-
han. Nigdy się nie dowiem, czy wybierał się do wsi, czy też zobaczył mnie z torbą i pojechał za mną.
Może to po prostu jedna z tych przypadkowych symetrii życia. Podrzucił mnie do wioski, gdzie mo-
głam złapać autobus do Clonakilty, a stamtąd z kolei do Cobh.
- A więc opuszcza nas pani? - przekrzykiwał warkot traktora, gdy wdrapywałam się na naczepę.
Kiwnęłam głową. Kilka minut pózniej wysadził mnie w Ballyroe, po czym podał mi rękę. Po-
czułam, że ta szorstka, pokryta odciskami dłoń ściska mnie szczególnie mocno. Trzymałam ją przez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •