[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rosn¹cego do nadzwyczajnej wielkoSci, a nad nim jakby ulatywa³a postaæ Tholdena - i Sêdzi-
woj szybko odwróci³ oczy od po¿aru w drug¹ stronê. Tam jasny ksiê¿yc srebrzyst¹ siatk¹
pow³Ã³czy³ nurty Renu i cichym Swiat³em b³ogos³awi³ dachy skromnych chat wieSniaczych
i krzy¿e stoj¹ce obok drogi otacza³ wieñcami bladych promion. I dwa te Swiat³a, po¿aru
i gwiazd, by³y jakoby w³adze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków: z³ego i dobrego; a za-
razem ten po¿ar przemawia³ do duszy jego, jakby by³ symbolem zniszczenia marzeñ o szczê-
Sciu, z tej pory, dla której jedynie warto ¿yæ na ziemi - m³odoSci!
Przypomnia³ sobie przepowiedni¹ Kosmopolity o zniszczeniu Swi¹tyni i tajemna jakaS trwo-
ga wstrzês³a nim. Obejrza³ siê doko³a, nierad by³ sam zostawaæ ze swymi mySlami.
59
Wkrótce da³ siê s³yszeæ têtent konia i Jan, wiod¹c za sob¹ drugiego konia luxnego, przybieg³
przed kuxni¹; Sêdziwoj z radoSci¹ go powita³.
- Ach, panie! - zawo³a³ s³u¿¹cy, patrz¹c na miasto i ¿egnaj¹c siê - Bogu najwy¿szemu niech
bêdzie chwa³a; w szczêSliw¹ godzinê przysz³a panu chêæ porzucenia tego bezbo¿nego gniaz-
da! Uciekajmy czym prêdzej, póki czas, licho nie Spi, a to przestroga Najwy¿szego!
- Có¿ siê sta³o? - zapyta³ Sêdziwoj.
- Teraz pana Sledz¹, szukaj¹ na drodze. Co siê sta³o, abo pan nie wie? Rano, jak tylko pan
kaza³ mnie uwiadomiæ, co mam robiæ i gdzie znalexæ, pobieg³em na miasto kupiæ konie. Patrz
no pan, ten bia³onó¿ka, jak na niemieck¹ szkapê, niez³e bydl¹tko...
- Có¿ dalej - przerwa³ niecierpliwie Sêdziwoj.
- Otó¿, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana nie ma! Gospodyni wysz³a
i ja te¿ poszed³em na rynek. Kupa ludu, jak zwyczajnie we Swiêto, gromadzi³a siê, ale coS
miêdzy nimi sz³y szepty i namowy nie tak, jak zwyczajnie. Na niebie zabiera³o siê na srog¹
nawa³nicê, i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbo¿nych namawia³a siê, jakoby przeszko-
dziæ nabo¿eñstwu i wszcz¹æ zamieszanie. Ja przed koScio³em tylko siê pomodli³em Panu
Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczê³y biæ i w czasie nabo¿eñstwa grom uderzy³ w koSció³.
T³ok, wrzawa, Bo¿e ratuj! - podwoje lud, cisn¹c siê, zawar³, co tam naginê³o! Wiadomo to;
od piorunu ognia niczym nie ugasi, a tu siê tak zajê³o by siarka. Przypadam ja do domu, a tu
lament, ha³as. Wie panicz - ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ³adnej dziewczyny, spa-
li³a siê w koSciele. Abo to ona jedna, teraz tam biedacy licz¹, szukaj¹ siê, ka¿da rodzina ma
kogoS, co nie dostaje!
- Jak to! - zawo³a³ Sêdziwej - Beata Tholden zginê³a?
- Tak, panie, jak tu ¿yw stojê, i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi siê podusi³o i popali³o w tym
nat³oku, a wielu wie¿a, jak spad³a, zabi³a. Panie Bo¿e, ciê¿kie twoje dopuszczenie!
- A córka jej, Arminia?
- Ta jakoS przypadkiem, widno ju¿ takie by³o przeznaczenie, onego dnia nie by³a w koSciele
i ocala³a. Ale i ona siê zaraz, Bóg wie, kaj podzia³a i to jakby cud. Bo tylko com j¹ widzia³,
ca³a by³a we ³zach, ledwiem j¹ utrzyma³, aby niebo¿¹tko w taki tumult i ulewê nie bieg³o,
mia³em sam wyjSæ, a¿ tu nadszed³ ten wysoki cudzoziemiec, ten ksi¹¿ê, czy co to za jeden,
co to ludzie o nim szeptali ¿e... ju¿ mnie pan rozumie, ¿e ma zwi¹zki ze z³ym - otó¿ on kaza³
mi iSæ precz. Pobieg³em ja do koScio³a, ale gdzie¿ tam, ani przyst¹piæ! TyloSwa patrzali, jak
o³Ã³w i miedx roztopione jak strumienie ogniste spada³y; g³ownie i ceg³y daleko pêka³y, jakby
je z³e duchy rzuca³y! A w Srodku ryk, ha³as! druga Sodoma! - Ja te¿ wspomnia³em na pana,
prze¿egna³em siê i powracam do domu po konie, bo ju¿ wszystko by³o gotowe. Ju¿ mam
wyje¿d¿aæ, gdy oto banda hultajów chwyta mnie, zsadza ze szkapy; dowodzi³ nimi ten brud-
ny lekarz, pijanica, co to bywa³ na dole.
- A gdzie twój pan? - krzyczeli, klêli. - Przysiêgam, ¿e nie wiem. - Wiesz - wo³ali - uciek³
z córk¹ alchemika! - Dopiero wtedy spostrzeg³em, ¿e ca³y dom by³ zrabowany, spustoszony,
Jak po wojnie. Oni zaprowadzili mnie do znajomej sobie karczmy, drzwi zaryglowali i prze-
trz¹snêli ca³ego. Jedni grozili rapierami, inni gotowali siê do bicia i mêczenia. Ju¿ czeka³em
Smierci, bo w owej okropnej chwili, kiedy przez okna tylko ³una po¿aru i okrzyki ludu do-
chodzi³y mnie, toby nikt nie pos³ysza³ wo³ania ani pospieszy³ na ratunek. Polecam siê wiêc
Panu Jezusowi, bolej¹c tylko, i¿ tak pana samego zostawiê, gdy oto ten wysoki, ten ksi¹¿ê,
co go to pan znasz, spad³ jak z nieba. Nie widzia³em nawet którêdy ani jak wszed³; tylko raz
60
zawo³a³ na nich, a rozst¹pili siê i struchleli, jakby z kamienia. By³em wiêcej umar³y jak ¿ywy,
dlatego nie pamiêtam, jak on mnie wyprowadzi³, doSæ ¿e mnie wywiód³ przed karczmê, gdzie
by³y przywi¹zane oba konie. Tego mi te¿ trzeba by³o. Noc ju¿ zasz³a, co tchu wiêc czwa³em
za miasto pêdzi³em; gdyby nie ten po¿ar, co Swieci³, mo¿e bym i nie trafi³. Chwa³a Bogu, ¿e [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •