[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na. Była człowiekiem w pełni wyzwolonym  pogodna jak muzyka Mozarta i nieubła-
gana jak śmierć. Pojęcie moralności i odpowiedzialności  w ciasnym ujęciu  prze-
stało dla niej istnieć. Wyższe, niemal abstrakcyjne prawa wkroczyły na ich miejsce. Nie
miała już czasu na co innego. Niby fajerwerk spalała się  bez popiołu. Nie szukała już
ratunku, nie domyślałem się jeszcze wówczas tego. Wiedziała, że jest stracona. Uległa
jednak mojemu uporowi, a ja, głupi, wlokłem ją przez drogę krzyżową, przez wszystkie
dwanaście stacji: od Bordeaux do Bayonne, a potem niekończącą się drogą do Marsylii
i z powrotem aż tutaj.
Gdyśmy wrócili do zameczku, był już zajęty. Ujrzeliśmy żołnierzy wznoszących
drewniane warsztaty oraz kilku oficerów paradujących, niby pawie, w mundurach lot-
niczych i w wysokich błyszczących butach.
Obserwowaliśmy ich z parku, ukryci w krzakach za statuą jakiejś marmurowej bogi-
ni. Było łagodne, pózne popołudnie.
 Czy mamy tam jeszcze co?  spytałem.
 Jabłka na drzewach, powietrze, złoty pazdziernik i nasze marzenia  odpowie-
działa Helena.
 Zostawialiśmy je za sobą wszędzie  odpowiedziałem.
 Jak jesienią nitki babiego lata.
Oficer na tarasie rzucił ostrym głosem kilka rozkazów.
 Głos dwudziestego stulecia  powiedziała Helena.  Chodzmy stąd. Gdzie bę-
dziemy spali dzisiejszej nocy?
 Przenocujemy gdzieś w stogu siana  powiedziałem.  A może nawet na jakimś
łóżku. Tak czy inaczej jednak  razem.
16.
Czy przypomina pan sobie plac przed konsulatem w Bayonne?  zapytał Schwarz.
 Te szeregi zrozpaczonych uchodzców, którzy ogarnięci paniką tłoczyli się przy wej-
ściu, jęczeli i płakali walcząc o miejsce?
 Przypominam sobie, że nazywano go  placem kartkowym  odpowiedziałem.
 Kartka dawała prawo do czekania na placu. Mimo to tłum blokował wejście. Kiedy
otwierały się okna, jęki zamieniały się w ryk i wycie. Paszporty musiano wyrzucać przez
okna. Ten las wyciągniętych rąk!
Aadniejsza z dwu dziewcząt, które siedziały jeszcze w knajpie, zbliżyła się do nas
i ziewnęła.
 Zmieszni jesteście  powiedziała.  Gadacie i gadacie! Na nas już czas, idziemy
spać. Jeżeli macie zamiar jeszcze gdzieś posiedzieć  wszystkie knajpy w mieście są już
otwarte.
Otworzyła drzwi. Do wnętrza wdarł się jasny, zgiełkliwy poranek. Zwieciło słońce.
Dziewczyna zamknęła drzwi z powrotem. Popatrzyłem na zegarek.
 Statek nie odpływa dziś po południu  oznajmił Schwarz.
 Rusza dopiero jutro wieczorem.
Nie wierzyłem mu. Schwarz zauważył to.
 Chodzmy gdziekolwiek  powiedział.
Hałas na ulicy po ciszy panującej w knajpie wydał się w pierwszej chwili nie do znie-
sienia. Schwarz zatrzymał się.
 O, jak to pędzi i wrzeszczy!  powiedział spoglądając na gromadę wyrostków
wlokących kosze z rybami.  Naprzód, wciąż naprzód. Jak gdyby nikogo nie zabrakło.
Szliśmy w dół w stronę portu. Woda była lekko wzburzona, wiatr chłodny i dość
silny. Słońce świeciło mocno, lecz nie grzało. Skrzypiały żagle. Z rana każdy był zajęty
swoją pracą. Myśmy się snuli wśród całej tej krzątaniny jak dwa zwiędłe liście.
 Czy jeszcze mi pan nie wierzy, że statek odpływa dopiero jutro?  zapytał
Schwarz.
W bezlitosnym świetle poranka wyglądał ogromnie zmęczony i przygnębiony.
160
 Nie mogę  odpowiedziałem.  Powiedział pan przedtem, że odpływa dzisiaj.
Chodzmy i spytajmy się. Jest to zbyt ważne dla mnie.
 Tak jak było dla mnie. Potem naraz przestało być ważne.
Nie odpowiedziałem. Szliśmy dalej. Nagle ogarnęło mnie wściekłe zniecierpliwienie.
Dookoła wołało przelewające się przez brzegi, bujne życie. Noc była za nami. Jaki sens
miało dalsze wywoływanie duchów?
Zatrzymaliśmy się przed jakimś przedsiębiorstwem obwieszonym prospektami.
W oknie widniała biała wywieszka z zawiadomieniem o przesunięciu terminu odejścia
statku na następny dzień.
 Jestem już bliski końca  powiedział Schwarz.
Jeden dzień miałem wygrany. Nie zadowalając się jednak wywieszką, szarpnąłem
drzwi. Były zamknięte. Obserwowało mnie około dziesięciu ludzi. Gdy tylko nacisną-
łem klamkę, przysunęli się ze wszystkich stron o kilka kroków bliżej. Byli to emigranci.
Stwierdziwszy, że drzwi są jeszcze zamknięte, cofnęli się i znowu z udanym zaintereso-
waniem oglądali wystawy.
 Jak pan widzi, ma pan jeszcze dość czasu  odezwał się Schwarz i zaproponował,
byśmy wstąpili na kawę tu w porcie.
Siedział jakiś czas w milczeniu, popijając łapczywie gorącą kawę i obejmując fili-
żankę rękami, jak gdyby miał je zziębnięte.
 Która to już godzina?  spytał po chwili.
 Pół do ósmej.
 Jeszcze godzina  szepnął.  Za godzinę przyjdą.  Spojrzał na mnie.  Nie
mam zamiaru opowiadać panu jakiejś jeremiady. Tak by pan to nazwał?
 Nie.
 A jak?
Przez chwilę wahałem się.
 Dla mnie jest to historia miłości  odpowiedziałem wreszcie.
Z twarzy jego znikł nagle wyraz napięcia.
 Dziękuję  powiedział. Starał się opanować.  Zaczęło się to w Biarritz.
Dowiedziałem się, że z St. Jean de Luz ma odpłynąć łódz. To była nieprawda. Gdy wró-
ciłem do pensjonatu, znalazłem Helenę ze zmienioną twarzą, leżącą na podłodze.
 Złapały mnie konwulsje  szepnęła.  To zaraz przejdzie. Zostaw mnie!
 Zawołam natychmiast lekarza.
 Nie potrzeba żadnego lekarza!  wykrztusiła.  Nie trzeba. To mi zaraz przej-
dzie! Wyjdz! Za pięć minut bądz z powrotem. A teraz zostaw mnie samą! Rób, co ci
każę! Nie chcę lekarza! No idzże już!  krzyknęła.  Ja wiem, co mówię. Przyjdz za
dziesięć minut. Wtedy możesz...
Skinęła ręką, żebym wyszedł. Nie mogła dalej mówić. Ale w oczach jej było tyle nie-
161
pojętego wprost błagania, że wyszedłem. Stanąłem i patrzyłem bezmyślnie na ruch
uliczny. Wreszcie spytałem o lekarza. Poinformowano mnie, że o parę ulic dalej mieszka
doktor Dubois. Pobiegłem. Ubrał się i poszedł za mną.
Gdy weszliśmy do pokoju, Helena leżała na łóżku. Jej twarz była mokra od potu;
uspokoiła się już nieco.
 Sprowadziłeś lekarza  powiedziała z takim wyrzutem, jak gdybym był jej naj-
gorszym wrogiem.
Doktor Dubois, utykając lekko, zbliżył się do łóżka.
 Ja nie jestem chora  szepnęła.
 Madame  rzekł Dubois uśmiechając się  czy pozwoli pani, że stwierdzi to le-
karz?
Otworzył teczkę i wyjął potrzebne instrumenty.
 Zostaw nas samych  zwróciła się do mnie Helena.
Wyszedłem, skonsternowany, z pokoju. Przypomniałem sobie nagle rozmowę z le-
karzem obozowym. Spacerowałem tam i z powrotem po ulicy, z wzrokiem wlepio-
nym w szyld zawieszony nad garażem. Potężna sylwetka ludzka, utworzona z gumo-
wego szlaucha, wyglądała na szyldzie jak posępny symbol trzewi i pełzającego białego
robactwa. Z garażu dochodziły odgłosy klepania, jak gdyby ktoś szykował już metalową
trumnę. Uświadomiłem sobie naraz, że to grozne stało za nami już od dawna, jak wy-
płowiałe tło, na którym tym wyrazniej zarysowywały się kontury naszego życia, niby las [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alwayshope.keep.pl
  •